
Kto był największym wygranym w polskiej polityce w mijającym roku? Oczywiście Karol Nawrocki.
Przed rokiem, po nieudanej inauguracji kampanii w krakowskiej hali „Sokoła”, mało kto dawał mu szansę na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Jeszcze wczesną wiosną zastanawiano się, czy nie dojdzie sensacji polegającej na wejściu do drugiej tury – zamiast kandydata PiS – Sławomira Mentzena. Ostatecznie popisowy duopol zwyciężył już po raz piąty i w drugiej turze kandydat Jarosława Kaczyńskiego pokonał kandydata Donalda Tuska.
Pozornie zatem wszystko zostało po staremu, tym bardziej, że w drugiej połowie roku premier otrzymał swoistą nagrodę pocieszenia w postaci utrzymującej się pierwszej lokaty Koalicji Obywatelskiej w kolejnych sondażach. Jednak oczekiwany na Nowogrodzkiej wzrost poparcia dla PiS, jaki miał wywołać „efekt Nawrockiego”, nie nastąpił. Zamiast tego na PiS-owskim monolicie pojawiły się wyraźne rysy.
Dlaczego tak się stało?
Po pierwsze, sukces prezesa IPN nie był wielką wiktorią, ale wymęczonym zwycięstwem, po którym większość przerażonych zwolenników koalicji rządowej skupiła się wokół Tuska. To tłumaczy dlaczego to KO, a nie PiS została sondażowym beneficjentem sukcesu Nawrockiego.
Po drugie, natychmiast po objęciu urzędu nowy prezydent przystąpił do budowy własnego obozu politycznego. Oczywiście nie takiego, który miałby rywalizować z PiS. Chodzi raczej o przejęcie kontroli nad partią, która wielu prawicowym wyborcom (zwłaszcza młodym) kojarzy się z dziadkiem Jarosławem i jego trącącymi myszką opowieściami, powtarzanymi bez istotniejszych zmian od dwóch dekad. Dostrzega to też wielu młodszych wiekiem polityków PiS, choć oczywiście publicznie tego nie potwierdzą. Przynajmniej w najbliższym czasie.
Jeśli jednak ktoś wierzy, że PiS-owscy politycy w rodzaju Pawła Szefernakera, Marcina Przydacza czy Zbigniewa Boguckiego pełnią rolę nadzorców prezydenta z ramienia Kaczyńskiego, to znaczy, że przeoczył zmianę pokoleniową na polskiej prawicy, jaka zaczęła się właśnie dokonywać za sprawą Nawrockiego. Zmiany, do jakiej zainicjowania nie był zdolny Andrzej Duda, ale której już próbuje dokonać jego następca.
Oczywiście Kaczyński wciąż jeszcze się liczy i jeśli zdrowie mu pozwoli, to odegra istotną rolę w tworzeniu listy kandydatów PiS do kolejnego Sejmu. Jeśli jednak prezydentowi uda się doprowadzić do powstania paktu senackiego, obejmującego wspólną listę kandydatów z ramienia PiS oraz Konfederacji (a być może także i Korony Brauna), wówczas to on – a nie Kaczyński – może się stać rzeczywistym architektem następnego obozu rządzącego.
Sądząc po wypowiedziach Przemysława Czarnka i kilku innych polityków PiS, popierających stworzenie paktu senackiego pod patronatem prezydenta, widać wyraźnie, że – wraz z zapowiadanym rozpoczęciem prac nad projektem nowej konstytucji – ma on stanowić jeden z fundamentów przyszłego obozu Nawrockiego.
Na drugim miejscu wśród politycznych zwycięzców roku ulokowałbym Włodzimierza Czarzastego, który został właśnie marszałkiem Sejmu, ale i liderem Nowej Lewicy na kolejną kadencję. W dodatku jedynym liderem, przypieczętowując ostatecznie proces marginalizacji Roberta Biedronia, o którym zresztą mało kto od dawna wspominał jako o „współprzewodniczącym” NL, choć formalnie był nim jeszcze na początku grudnia.
Czarzasty wydaje się też jedynym liderem partii koalicyjnej, któremu udaje się – oczywiście tylko od czasu do czasu i nigdy publicznie – uzyskać coś od Tuska, którego dominacja w koalicji wydaje się dziś proporcjonalna do przewagi sondażowej KO nad jej pozostałymi uczestnikami.
Czy jednak nie było to jedynie pyrrusowe zwycięstwo, zobaczymy w sondażach, jakie pojawią się w pierwszych miesiącach 2026 r. Może się bowiem okazać, że Polacy o poglądach lewicowych będą wobec Czarzastego znacznie mniej entuzjastyczni niż uczestnicy grudniowego kongresu Nowej Lewicy, na którym nikt nie odważył się nawet kandydować przeciwko wszechwładnemu Włodzimierzowi.
Tym bardziej, że mają oni bardzo konkretną alternatywę w postaci partii Razem, która urosła w siłę za sprawą udanej kampanii prezydenckiej Adriana Zandberga i konsekwentnie buduje swoją pozycję lewicowej opozycji wobec rządu Tuska.
Gdyby – inaczej niż w mijającym roku – to Razem zaczęło się w sondażach lokować się powyżej wyborczego progu, a formacja Czarzastego poniżej, wówczas pomysł wspólnej listy wyborczej KO i NL stanie się całkiem realny. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do lidera PSL Czarzasty nigdy stanowczo takiego scenariusza nie wykluczył.
Medal w kolorze brunatnym
Brązowy, a właściwie brunatny medal, należy się Grzegorzowi Braunowi. Skorzystał wszak na tegorocznych igrzyskach prezydenckich jeszcze bardziej niż Zandberg. Mogłoby się wydawać, że to Konfederacja – za sprawą trzeciego miejsca Sławomira Mentzena – powinna była uzyskać wzrost poparcia, a jednak stało się inaczej.
Podobnie jak w przypadku PiS, choć z innych powodów, to właśnie Korona Brauna okazała się największą niespodzianką w sondażowej rywalizacji w ostatnich miesiącach tego roku. Kilkanaście sondaży pokazujących wyniki Korony w przedziale 6-9 proc. – nie może być już przypadkiem.
Dlaczego? Bo przebija swoich prawicowych konkurentów radykalizmem przekazu. Zarówno rzucając otwarcie hasło polexitu, jak i postulując prorosyjski zwrot w polskiej polityce zagranicznej.
To co Kaczyński, Bosak, czy Mentzen ledwie sugerują, unikając jasnych deklaracji, Braun wykłada w sposób otwarty. A przy tym, podobnie jak Nawrocki, nie wstydzi się niczego ze swej przeszłości, kolejne kłamstwa przedstawiając jako prawdy objawione. Jest to strategia budowania rzeczywistości równoległej, w której obecna Polska jest rzekomo bardziej zniewolona niż była w czasach PRL.
Zagadką pozostaje, jak wielu Polaków, sfrustrowanych marną kondycją polskiej klasy politycznej, będzie okazywać swoje niezadowolenie, deklarując poparcie dla Korony. Na razie jednak widać wyraźnie, że są to przede wszystkim dotychczasowi zwolennicy Konfederacji i PiS, bowiem łączne poparcie dla tej prawicowej trójcy aspirującej do przejęcia władzy po najbliższych wyborach parlamentarnych nie przekracza poziomu 50 proc.
To oczywiście – w przypadku zawarcia koalicji – zapewni im w kolejnym Sejmie większość wystarczającą do stworzenia rządu, ale wciąż zbyt małą, aby przeforsować projekt nowej konstytucji, wzmacniającej znacząco władzę prezydenta, co stanowi strategiczny cel Nawrockiego.
Kto był w 2025 największym politycznym przegranym? Tu odpowiedź nie jest już tak oczywista, jak w przypadku zwycięzcy. Dla jednych będzie nim Rafał Trzaskowski, który powtórnie był o włos od zwycięstwa w wyborach prezydenckich. Dla innych zaś Szymon Hołownia, który nie tylko uzyskał fatalny wynik wyborczy i stracił urząd marszałka Sejmu, ale zrezygnował też z przywództwa Polski 2050, pozbawiając się realnego wpływu na koalicję rządową.
Jeśli jednak spojrzeć na problem w wymiarze innym niż czysto personalny, to jasne jest, że największym przegranym jest obecna koalicja rządząca. Wraz z porażką Trzaskowskiego runął bowiem cały plan:
-
przeprowadzenia zmian w wymiarze sprawiedliwości,
-
liberalizacji prawa aborcyjnego,
-
oraz całego szeregu innych obietnic zawartych w umowie koalicyjnej.
Potencjalnie najgroźniejsze wydaje się jednak przekonanie 53 proc. Polaków (grudniowy sondaż Instytutu Badań Pollster na zlecenie „Super Expressu”), że PiS powróci do władzy po kolejnych wyborach. Oczywiście ta przewaga nie jest jeszcze tak wyraźna, aby uważać sprawę za przesądzoną. Decydujące znaczenie będzie miała ocena odpowiedzialności za nasilający się konflikt na linii prezydent-rząd, który zdominuje polską politykę w nadchodzącym roku.
Jeśli rósł będzie odsetek osób uważających, że to ekipa Tuska ponosi odpowiedzialność za postępujący paraliż władzy wykonawczej, wówczas zyskiwać będą na popularności hasła, jakie już niedługo zaczną głosić politycy PiS, którzy jeszcze w pierwszej połowie 2025 r. straszyli nas „domknięciem systemu” za sprawą zwycięstwa Trzaskowskiego.
Teraz zaś będą przekonywać, że jedynym sposobem na uratowanie Polski przed wyniszczającym konfliktem rządu z prezydentem jest zwycięstwo prawicy w wyborach do Sejmu. Najlepiej takie, które zgodnie z marzeniem prezesa Kaczyńskiego dałoby PiS samodzielną większość w Sejmie, a wraz z resztą formacji prawicowych dwie trzecie poselskich głosów umożliwiające uchwalenie nowej konstytucji.

