„Kanada mogłaby zostać naszym kochanym 51. stanem” – powiedział jakiś czas temu Donald Trump. Sama Kanada ma na ten temat diametralnie inne zdanie. „Nigdy, przenigdy nie będziemy częścią Ameryki w żaden sposób i w żadnej formie” – oznajmił Mark Carney, świeżo wybrany następca Justina Trudeau. Rozpętana przez Biały Dom wojna celna, amerykańskie zakusy na współdzielone jeziora czy wręcz roszczenia terytorialne (Trump chciałby rewidować północną granicę USA) – wszystko to sprawia, że w Kanadzie panują bardzo antyamerykańskie nastroje. Ale trudno zostać samemu na świecie. Gdzieś trzeba szukać przyjaciół. Europa – kolejny wieloletni sojusznik Stanów, który dzisiaj traci do nich zaufanie – jawi się Kanadyjczykom jako naturalny partner.
Warszawa, Ottawa, wspólna sprawa
Pokażę wam teraz bardzo ciekawe badanie, które w tym tygodniu opublikowała kanadyjska pracownia Abacus Data. (Tutaj jest link do całości). Co ważne, zostało wykonane jeszcze przed 4 marca, czyli zanim w życie weszły – wcześniej zawieszone – amerykańskie cła. Jak się okazuje, już wtedy Kanadyjczycy mieli o Unii Europejskiej dwa razy lepsze zdanie niż o Stanach Zjednoczonych (68 vs. 34 proc. pozytywnych ocen). Za swojego najważniejszego partnera międzynarodowego w większości trzeźwo uznawali USA – ale przy pytaniu o to, kto będzie takim najważniejszym partnerem w perspektywie kilku lat, Stany spadały na trzecie miejsce. Najwięcej osób wskazywało UE, następnie Wielką Brytanię, a dopiero potem sąsiada.
I teraz najlepsze. Na pytanie „Czy co do zasady poparł(a)byś wstąpienie Kanady do Unii Europejskiej?” pozytywnie odpowiedziało 46 proc. badanych. Akcesji do UE nie chciałoby 29 proc., a niewiele mniej nie miało zdania. Kanadyjczyków zapytano też, co według nich uległoby zmianie, gdyby wstąpili do Unii. 48 proc. uznało, że Kanada w UE byłaby w lepszej sytuacji gospodarczej (21 proc. powiedziało, że w gorszej). A 41 proc. sądzi, że w europejskiej Kanadzie podniosłaby się ogólna jakość życia (21 proc. – że by spadła).
Głosy z Europy, głosy z Kanady
Temat żyje nie od wczoraj. Badanie, które przytaczam, nie zostało wymyślone, bo tak komuś gdzieś w sondażowni w duszy zagrało. Już za pierwszej kadencji Donalda Trumpa pojawiały się myśli o tym, że Kanada w Unii to nie byłby głupi pomysł. W roku 2018 John Hulsman i Boris Liedtke napisali, że UE mogłaby zaoferować Kanadzie szybką ścieżkę akcesyjną, żeby połączyć rynki i stworzyć nową potęgę zamiast martwić się wojnami celnymi z USA. Sugerowali nawet, że z czasem do Unii mógłby dołączyć też Meksyk. Ale temat rozgorzał z nową siłą na początku tego roku. Stanley Pignal z „The Economist” opublikował wtedy tekst pod jednoznacznym tytułem „Dlaczego Kanada powinna wstąpić do UE”. „Europa potrzebuje przestrzeni i zasobów, Kanadyjczycy – ludzi. Dogadajmy się” – pisze Pignal.
Fakt. Są kwestie, w których potrzeby Europy i Kanady świetnie się uzupełniają. Kanada potrzebuje rynków zbytu, które nie będą ciągle wstrząsane raz takimi, a raz siakimi cłami. A w Unii mieszka ponad 100 mln więcej ludzi niż w Stanach. My z kolei musimy importować energię – Kanada ją eksportuje. Mark Carney mówił ostatnio, że jego kraj niebawem będzie potęgą w zakresie produkcji zarówno czystej, jak i konwencjonalnej energii. I na jednym wydechu dodawał, że musi poszukiwać odpowiedzialnych partnerów. A kluczowe zasoby to nie tylko ropa i gaz. Jak powiedziała w zeszłym roku Ursula von der Leyen: Kanada to jedyne państwo na zachodniej półkuli, które ma wszystkie surowce potrzebne do produkcji baterii litowych, więc (to słowa von der Leyen) jest dla Europy wymarzonym partnerem.
Tekst Pignala odbił się szerokim echem. O potencjalnej akcesji zaczęły pisać kanadyjskie media (m.in. CBC, National Post, La Presse). Jeśli chodzi o europejskich polityków, może najmocniej wypowiedział się Sigmar Gabriel – były minister spraw zagranicznych i wicekanclerz Niemiec, który przez kilka lat stał na czele SPD. Jak stwierdził: „Powinniśmy zaprosić Kanadę do Unii Europejskiej. I tak są bardziej europejscy niż niektóre nasze państwa członkowskie”. (Zostawmy miłosiernie na boku dociekania, jaką miarą Gabriel mierzy europejskość poszczególnych sąsiadów). „Kanada to niezwykle ważny kraj. Tak się składa, że to strategiczne państwo nadbrzeżne Arktyki. Nie mamy [w Europie] ich zbyt dużo – tylko Danię, Norwegię, Finlandię. A musimy gromadzić sojuszników” – dodawał.
Czy Kanada w ogóle może wstąpić do UE?
Odpowiadając krótko: w sumie to tak. Traktat z Maastricht mówi, że o przyjęcie do Unii Europejskiej może ubiegać się „każde europejskie państwo”, które przestrzega „zasad wolności, demokracji, poszanowania praw człowieka i podstawowych wolności oraz praworządności, które są wspólne dla państw członkowskich”. Definicji „europejskiego państwa” nie ma. Można by wywodzić, że chodzi o państwo europejskie pod względem nie tyle geograficznym, co politycznym czy kulturowym (cokolwiek to ostatnie miałoby znaczyć). Praworządność, wolność, demokracja – to się zgadza.
No właśnie. Kanadę z państwami UE łączy wiele. To stabilna demokracja z instytucjami politycznymi i prawnymi, które są bardzo podobne do europejskich (nic dziwnego, bo to na ich podstawie były tworzone). Wielu obywateli Kanady miało przodków na naszym kontynencie. Mówią językami na co dzień używanymi w unijnych instytucjach. Do tej pory są poddanymi monarchy Wielkiej Brytanii – czyli kraju, który byłby dzisiaj w UE, gdyby sam parę lat temu nie zechciał się z niej wypisać. Idea państwa opiekuńczego, brak kary śmierci, obostrzenia w zakresie posiadania broni, działający system opieki zdrowotnej – to rzeczy, które Kanadę łączą z Europą bardziej niż z bliższymi jej geograficznie Stanami Zjednoczonymi.
Z tą geografią to też nie takie proste. Do Unii Europejskiej należy Cypr, choć zasadniczo położony jest w Azji. Proces akcesyjny zdołały rozpocząć Turcja, Armenia czy Gruzja. Z drugiej strony – w roku 1987 Unia odrzuciła wniosek Maroka, argumentując, że kraj leży poza Europą. Ale w ostateczności: zasady działania UE nie są wyryte w kamieniu raz na zawsze. Od czasów Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali przeobrażała się niejeden raz. Jeśli będzie taka wola polityczna, traktaty da się pozmieniać.
A czy będzie taka wola polityczna?
Z jednej strony: nie ma co się podpalać. Jak podnoszą zwłaszcza kanadyjskie media, dostosowanie się do unijnych regulacji, przepisów, norm to nie byłaby prosta sprawa. Europejskie młyny też zwykle mielą powoli. Obecnie w unijnej poczekalni kisi się aż dziesięć państw. (Dodajmy dla porządku, że niektórym z nich – jak Turcji – w tej chwili na akcesji nieszczególnie zależy; w innych – jak w Gruzji – na przeszkodzie stoi opór aktualnej władzy). O wiele bardziej prawdopodobne, że współpraca Kanady z Europą przybierze formę zacieśniania więzów – na polach polityki, gospodarki, bezpieczeństwa – bez formalnego zapisywania się do UE. Już dziś łączy nas umowa o strategicznym partnerstwie. W roku 2017 podpisaliśmy CETA – umowę ograniczającą bariery w handlu. W 2024 Kanada dołączyła do Horyzontu Europa – unijnego programu finansowania badań naukowych i innowacji. Nie trzeba być w Unii Europejskiej, by blisko z nią współpracować. Form współdziałania jest wiele i zawsze można wymyślić nowe.
Z drugiej strony: żyjemy w ciekawych czasach. Donald Trump jest potężnym rozsadnikiem geopolitycznego chaosu – to sami już dawno wiemy. Widzimy, jak w Europie pod wpływem jego działań dzieją się rzeczy niesamowite: Niemcy chcą wyrzucić do kosza regułę budżetową, Emmanuel Macron grzmi, że Rosja to egzystencjalne zagrożenie dla Francuzów, zachodnie państwa chcą wysyłać żołnierzy do Ukrainy. Kanadą Trump zatrząsł nawet bardziej. Nie minęły dwa miesiące jego kadencji, a już konserwatyści stracili poparcie, liberałowie je odzyskali, i nie ma dziś w Ottawie lepszego przepisu na wyborczą porażkę niż proamerykańska postawa. Niech no on jeszcze porządzi po swojemu, a realne mogą stać się scenariusze, o których kiedyś nam się nie śniło. Nowy zachodni ład bez udziału Stanów może wkrótce stać się faktem – nawet jeśli nie będziemy latać z Polski do Toronto bez paszportu.