
– Nasz system energetyczny stanie się najbardziej efektywnym i przyjaznym dla środowiska na świecie – oświadczyła 6 września 2010 r. kanclerz Angela Merkel.
Pięć lat po ogłoszeniu Energiewende (transformacja energetyczna – przyp. red.) podpisała w Berlinie porozumienie z koncernami: E.ON, RWE, EnBW i Vattenfall. Zakładało ono, iż 17 elektrowni jądrowych otrzyma zezwolenie, aby działać jeszcze przez 12 lat. W zamian cztery firmy, będące ich właścicielami, zobowiązały się przekazać niemieckiemu rządowi 30 mld euro tytułem przedłużenia koncesji oraz dorzucić w ciągu sześciu lat 2,3 mld euro podatku nazywanego: „od prętów paliwowych”.
Do pakietu dodano „skromną” opłatę 200 mln euro rocznie na rzecz specjalnego funduszu inwestycyjnego, wspierającego energię odnawialną.
– Porozumienie pozwoli utrzymać przystępne ceny energii zarówno dla odbiorców indywidualnych, jak i przedsiębiorstw – przekazała wówczas Merkel, dodając, iż „celem jest dalsze promowanie odnawialnych źródeł energii, a elektrownie jądrowe i węglowe postrzegamy jako niezbędny pomost do osiągnięcia tego celu”.
Reaktory jądrowe wytwarzały wówczas jedną czwartą prądu w Niemczech, lecz zamierzano z czasem zastąpić je farmami wiatrowymi i fotowoltaicznymi. Tak, by najpóźniej w połowie XXI w. prąd z OZE stanowił ok 80 proc. energii odbieranej przez niemieckich konsumentów.
Niedługo po przemówieniu pani kanclerz ministerstwo finansów pochwaliło się, iż pomimo światowego kryzysu niemieckie PKB w 2010 r. wzrosło aż o 3,6 proc. i za dwa, góra trzy lata budżet państwa zamiast deficytu odnotuje nadwyżkę.
24 grudnia 2025 r. tygodnik „Handelsblatt” doniósł czytelnikom w minorowym tonie, że „rząd federalny będzie dotować ceny energii elektrycznej w 2026 roku kwotą 29,5 mld euro„. Kanclerz Merz tak właśnie spełni ogłoszoną miesiąc wcześniej obietnicę, że rząd zagwarantuje niemieckim firmom i rodzinom tańszą energię. Przy czym, odwrotnie niż 15 lat temu, nie weźmie na to 30 mld euro od firm energetycznych, lecz to właśnie im przekaże zbliżoną kwotę.
Ale budżet RFN również z coraz większym trudem się dopina, więc rząd będzie musiał wspomnianą sumę pożyczyć na rynkach finansowych. Za rok zrobi to samo, ponieważ system energetyczny, jaki Niemcy sobie sprokurowali, oferuje szanse na tańszy prąd równie wielkie, jak wzrost gospodarczy w RFN w ostatnich latach.
„Nic dziwnego, że ludzie są w kiepskim nastroju na koniec roku. Wiadomości gospodarcze są ponure” – zauważał 29 grudnia „FAZ”.
Nie będzie zatem wielkim odkryciem stwierdzenie, że z Energiewende poszło coś mocno nie tak. Ale co konkretnie?
Beztroska oraz bezkrytyczna wiara w sukces, z jaką Niemcy realizowali swoją transformację energetyczną, była tak olbrzymia, że aż trudno w nie uwierzyć.
Historyków, którzy za ileś dekad dostaną wgląd do archiwów rządowych i będą mogli prześledzić faktyczny proces decyzyjny, czeka fascynująca lektura. Bez dostępu do tych źródeł wiemy, że kontrakt podpisany przez Angelę Merkel z koncernami energetycznymi spotkał się z olbrzymią krytyką opozycji. Partia Zielonych i SPD żądały jak najszybszego wygaszenie elektrowni jądrowych, choć te nie emitowały CO2 i były kurą znoszącą złote jaja. Sondaże opinii publicznej, karmionej opowieściami o zbawczej mocy energii z OZE, mówiły, że ponad 50 proc. obywateli pragnie likwidacji reaktorów jądrowych użytkowanych w RFN.
Gdy w marcu 2011 r. z powodu tsunami doszło do awarii w japońskiej elektrowni jądrowej w Fukushimie, odsetek ten wzrósł do aż 73 proc. Wówczas kanclerz Merkel wskoczyła na wznoszącą falę i wbrew kierownictwu CDU ogłosiła plan sukcesywnego wygaszenia elektrowni jądrowych do roku 2022.
Jednak energia ze źródeł odnawialnych nie była wstanie zapełnić luki w systemie. Zatem zaczęto na masową skalę budować elektronie gazowe, zasilane gazem z Rosji. Wszystko szło świetnie, więc aby zrealizować planową redukcję emisji CO2, kanclerz Merkel przeforsowała w lipcu 2020 r. w Bundestagu Kohleausstiegsgesetz, czyli ustawę o ograniczeniu i zaprzestaniu wytwarzania energii elektrycznej z węgla. Określiła ona harmonogram zamknięcia do 2038 r. wszystkich elektrowni węglowych.
Gdy 20 lat temu Niemcy rozpoczynały Energiewende, zapowiadano ją jako przełomowy projekt odchodzenia nie tylko od paliw kopalnych, ale też zapewnienia krajowi samowystarczalności energetycznej. Po czym sukcesywnie zlikwidowano w systemie te elektrownie, do których zdobycie paliwa nie stanowiło problemu.
W drugą nogę przywalił Władimir Putin, gdy szykował najazd na Ukrainę, redukując jesienią 2021 r. dostawy gazu do Europy Zachodniej. Wówczas po raz pierwszy Niemcy na własnej skórze odczuli, że OZE nie mają zbawczych mocy, lecz są tylko jedynym z elementów systemu energetycznego. Na dokładkę słabo przewidywalnym i bardzo drogim, gdy zaczyna brakować taniego paliwa dla elektrowni konwencjonalnych, stabilizujących system.
W praktyce o ile w latach 2010-2018 ceny prądu w Niemczech utrzymywały się na podobnym poziomie, wynosząc średnio 0,18 euro za kilowatogodzinę dla firm oraz 0,28 euro dla gospodarstw domowych, potem zaczął się ich wzrost. Przerodził się on w gwałtownych skok z początkiem 2022 roku. Wejście wojsk rosyjskich na Ukrainę już tylko przypieczętowało kryzys. Niemieckie firmy zaczęły płacić powyżej 0,30 euro za kilowatogodzinę, a indywidualni odbiorcy ponad 0,40 euro.
Nota bene tańszy prąd dla przemysłu już wówczas gwarantował rząd swymi ulgami podatkowymi i dotacjami. Jednak okazały się one zbyt skromne, by zapobiec kryzysowi.
Zupełnie nie jest przypadkiem to, że dwukrotne podrożenie prądu w Niemczech zbiegło się z czterema latami gospodarczej recesji. Pech Berlina polegał na tym, że ani Chiny, ani Indie, ani Japonia, ani obecnie Stany Zjednoczone nie naśladowały Energiewende, stawiając na efektywność systemu. Zatem państwa te gwarantowały własnej gospodarce tanią energię.
Gdyby niemieckie firmy nie musiały konkurować z podmiotami gospodarczymi ze wspominanych krajów, wówczas wcielana w życie przez Angelę Merkel transformacja jakoś trzymałaby się kupy. Ale muszą.
Świadomość tego sprawia, że najbardziej energochłonne niemieckie firmy zaczęły relokować produkcję do tańszych krajów, tam oferując miejsca pracy i płacąc podatki. Również zagraniczni inwestorzy, jak hutniczy gigant ArcelorMittal redukują produkcję i zatrudnienie w RFN. Na dłuższą metę od przewlekłej recesji i ucieczki przemysłu gorsza jest jednak pułapka, jaką Niemcy zastawili sami na siebie.
Nie tylko wygasili elektrownie jądrowe, ale też rozpoczęli ich demontaż. Reaktywacja tych obiektów stała się właściwie niemożliwa. Również proces wygaszania elektrowni węglowych robi się nieodwracalny. Zaś powrót do taniego gazu z Rosji też prezentuje się jako bardzo trudny. Zresztą to nie rozwiązałoby już problemu.
Berlin zrobił dokładnie wszystko, aby odwrót od Energiewende okazał się niemożliwy. Jednocześnie dalsza transformacja wymaga nie tylko rozbudowy mocy OZE, ale też magazynów energii i jeszcze droższej sieci elektrolizerów do pozyskiwania „zielonego” wodoru z wody. Nota bene dwukrotnie droższego od tego uzyskiwanego z gazu.
Im dalej w Energiewende, tym robi się drożej i drożej. Dlatego też od 15 lat rosła w Niemczech liczba opłat dodawanych do rachunków za prąd, które musieli płacić konsumenci. Poza kosztami wytwarzania to drugi powód, czemu jest tak drogo. I w tym miejscu koło nieszczęść się domyka.
Jedyne wyjście z tej pułapki, jakie dostrzegł kanclerz Merz, to potężne subsydia, zadłużanie się i nadzieja, że przyniesie to gospodarcze ożywienie. Ono zaś wygeneruje środki na dokończenie transformacji. Jeśli się myli, wówczas za kilka lat niemieckie firmy ostatecznie zderzą się z chińską, amerykańską i indyjską ścianą.
Niestety Polska nie będzie mogła z obojętnością przyglądać się temu, zapewne przykremu widokowi. To jak przekształcany jest system energetyczny w III RP, stanowi niemal kopię Energiewende. Włącznie z pośpieszną rozbudową elektrowni gazowych i wygaszaniem węglowych.
Jedyna, istotna próba odróżnienia się to budowa pojedynczej elektrowni jądrowej. Zatem odróżnienie się nastąpi za 15-20 lat albo i nie nastąpi. A gdy coś jest bliźniaczo podobne, to i efekty muszą być bliźniacze.

