Już niedługo rozpoczną się igrzyska olimpijskie, gdzie zobaczymy wielu polskich przedstawicieli, czy to w sportach indywidualnych, czy drużynowych. Jedną z liczniej obsadzonych konkurencji przez biało-czerwonych jest żeglarstwo, gdzie mamy aż 10 przedstawicieli. Jednym z nich jest Paweł Tarnowski, który pływa od dziesiątego roku życia. W wywiadzie dla „Wprost” 30-latek opowiedział o swojej drodze do sukcesu, najbardziej szalonych rzeczach, jakie zrobił oraz o arystokratycznym pochodzeniu.

Norbert Amlicki, „Wprost”: Zacznijmy od tego, czy liczył pan kiedyś liczbę zdobytych medali?

Paweł Tarnowski, żeglarz w klasie iQFoil i polski olimpijczyk: Szczerze mówiąc, nie liczyłem, ale ostatnio miałem okazję je przeglądać, bo robiliśmy remont mieszkania. Mimo to nie byłem w stanie się ich doliczyć, bo jest tego cała ogromna siatka (śmiech).

Do tej pory medale wisiały w rodzinnym domu, ale po remoncie żona postanowiła znaleźć dla nich miejsce u nas. Problem w tym, że mieszkanie jest chyba na to za małe.

Czy jest pan rodzinną osobą?

Tak, jak najbardziej. Założyliśmy rodzinę dziesięć miesięcy temu. Mamy z żoną małego synka i jesteśmy przeszczęśliwi. Mamy nadzieję, że może niedługo uda się tę rodzinę powiększyć.

Pochodzi pan z arystokratycznej rodziny. Czy to nakłada dodatkową presję?

Nie wiem, czy można to nazwać presją, ale na pewno jest pewnego rodzaju odpowiedzialność i zobowiązanie. Dodaje mi to motywacji, aby coś sobą reprezentować.

A czy ze względu na pochodzenie spotkał się pan kiedyś z hejtem?

Mnie to raczej nie dotknęło, chociaż pamiętam kilka sytuacji. Moja rodzina nigdy nie splamiła honoru narodu Polskiego, a w jej wieluset letniej historii zapisało się wiele wybitnych osób. Jestem z tego dumny.

Jaki wkład w pana sukcesy ma żona, a od niedawna synek?

Na pewno bardzo duży. Chociażby dwa ostatnie medale (srebro w Mistrzostwach Świata 2024 oraz wygrany Puchar Świata na Majorce w 2024 – przyp. red.) nie byłyby możliwe bez wsparcia mojej żony, która opiekuje się naszym dzieckiem. Treningi pochłaniają sporo czasu i kiedy ja staram się jak najlepiej pływać, resztą zajmuje się moja żona, a robi to doskonałe. To dodatkowo mnie motywuje, a uśmiech naszego Henia wyzwala w nas ogrom pozytywnych emocji.

Ostatnio usłyszałem, że żeglarz jest najgorszym materiałem na męża, bo m.in. bardzo rzadko jest w domu. Z tego, co słyszę, łamie pan ten stereotyp.

Tak samo (o stereotypie żeglarza – przyp. red.) powiedziała mi żona na naszej pierwszej randce, zanim dowiedziała się, czym się zajmuję (śmiech). Nam jednak wychodzi to całkiem dobrze. Staram się łamać ten stereotyp. Jeśli chodzi o liczbę wyjazdów i czas spędzony poza domem, mam na to trochę inny patent. Staram się zabierać ze sobą żonę i dziecko i dzięki temu możemy wspólnie spędzać czas. Nie zawsze jest to możliwe, ale np. tej zimy, kiedy trenowałem ponad trzy miesiące na Wyspach Kanaryjskich, większość tego czasu spędziliśmy wspólnie.

Myślę, że to jest najlepsze rozwiązanie dla mojej żony i dziecka, bo po treningach zawsze mogę w czymś pomóc. Ponadto miałem ogromne wsparcie i dodatkową motywację do działania. Nie byłbym w stanie tak długo nie widzieć się z rodziną.

To można powiedzieć, że mieliście coś w stylu miesiąca miodowego.

Braliśmy ślub już jakiś czas temu. Miał on miejsce w 2020 roku w dobie covidu. Przez to niestety miesiąc miodowy nas ominął. Bardziej mieliśmy podróż przedślubną, bo po Mistrzostwach Świata w Australii na początku 2020 roku udało nam się zwiedzić całe wschodnie wybrzeże, począwszy od Brisbane przez Sydney aż do Melbourne oraz północną wyspę Nowej Zelandii.

Spędziliśmy miesiąc na antypodach, a później wybuchła pandemia, więc można powiedzieć, że odwróciliśmy nieco kolejność.

Które z tych miejsc pana urzekło?

Nowa Zelandia i Australia są bardzo piękne. Na pewno wróciłbym do Brisbane. Nawet pojawiła się w naszej głowie myśl, by zostać tam na czas pandemii, która zastała nas właśnie w Australii i kiedy jeszcze wszyscy myśleli, że sytuacja ta będzie chwilowa. Rozważaliśmy także pozostanie w Auckland, gdzie również jest bardzo pięknie.

A czy zdarzyło się panu wskoczyć na deskę, czy udało się wytrzymać i skupić tylko na zwiedzaniu oraz podróżowaniu?

Oczywiście, że nie wytrzymałem i musiałem wskoczyć na deskę (śmiech). Australia i Nowa Zelandia to przecież idealne miejsca na surfing. Żona za to wynegocjowała, żebyśmy w Nowej Zelandii zwiedzili Hobbiton, zażyli kąpieli błotnych w Rotorua i spróbowali wielu innych ciekawych atrakcji.

Jest pan z Sopotu, gdzie jest sporo możliwości, jeśli chodzi o sport. Dlaczego wybór padł akurat na tę dyscyplinę sportu?

Po prostu zakochałem się w tym sporcie, jak tylko stanąłem na desce w wieku 10 lat. Zanim rodzice zapisali mnie na lekcje windsurfingu, uprawiałem wiele różnych sportów, np. narciarstwo, tenis, pływanie, lekkoatletykę, sztuki walki, ale żaden z nich nie był tak wspaniały, jak windsurfing.

Skończył pan Politechnikę Gdańską i czy w jakimś gorszym momencie kariery nie myślał pan, by rzucić windsurfing i zająć się pracą w zawodzie?

Zrobiłem te studia m.in. po to, by mieć możliwość spróbowania w życiu czegoś innego niż sport. Zawsze chciałem to zrobić i nawet mi się udało, bo prawie trzy lata pracowałem w Intelu i poznałem tam świetnych ludzi. Pracowałem również w firmie BFI, a teraz m.in. ta firma wspiera mnie w przygotowaniach do igrzysk olimpijskich.

Czy adekwatne będzie stwierdzenie, że wygrała adrenalina?

W pewnym sensie tak, ale pojawiła się szansa wzięcia udziału w igrzyskach w nowej klasie iQFoil. Żeby móc realnie myśleć o występie, musiałem zrezygnować z pracy na etacie i wznowić intensywne treningi. Przez pewien czas łączyłem te dwie rzeczy, ale było to bardzo trudne ze względu na brak czasu. Na szczęście szybko nadrobiłem straty do czołówki, które wynikały z mniejszej ilości godzin spędzonych na wodzie.

Gdy okazało się, że zostałem najlepszym Polakiem i otarłem się o medal Mistrzostw Świata w 2022 roku, uznałem, że igrzyska olimpijskie są w zasięgu ręki. Na jednych z moich pierwszych zawodów w klasie iQFoil do wyścigu finałowego wchodziłem z czwartego miejsca, ale finalnie zawody skończyłem siódmy. Był to dla mnie bardzo dobrym wynik. W związku z tym postanowiłem poświęcić się w 100 proc. tej dyscyplinie sportu, a moją karierę zawodową na ten czas zawiesiłem.

Niektórzy sportowcy mogliby się zdemotywować po spadnięciu z czwartego na siódme miejsce. Widzę, że w pana przypadku było inaczej?

Było wręcz odwrotnie. To był dla mnie doskonały wynik, bo moim celem, a nawet bardziej marzeniem było zajęcie miejsca w top 10. Udało się to zrealizować, więc wiedziałem, że byłem bardzo blisko. Ta siódma lokata była efektem błędu, który popełniłem na starcie. Byłem nieopływany, mało trenowałem. Po złym starcie momentalnie zacząłem nadrabiać straty i goniłem czołówkę, ale zabrakło czasu. Ta sytuacja obudziła we mnie sportową złość, bardzo mnie zmotywowała. Od tamtego momentu chciałem udowodnić sobie, że stać mnie na walkę o medal.

Wracając do pracy w Intelu, to z tego, co wiem, był pan w dziale sprzedaży. Czy to doświadczenie pomaga w zdobywaniu kolejnych sponsorów? Wydaje mi się, że łatwiej jest sprzedać siebie niż inny obcy produkt.

Na pewno mi to pomogło. Pozwoliło nabrać dystansu do sportu i do siebie samego. W pracy w korporacji miałem czas ochłonąć, bo intensywnie trenując, nigdy na nic nie było czasu.

Co do sprzedaży siebie, nie do końca się zgodzę. W moim przypadku łatwiej jest „sprzedać” coś innego albo innego sportowca, zamiast siebie. Trudno jest mi opowiadać o sobie jak o produkcie. Dużo prościej jest mi mówić o kimś. Praca menedżera sportowego jest skuteczniejsza, bo łatwiej jest innej osobie mówić o nas w samych superlatywach. Jest to bardziej obiektywne, bardziej wiarygodne. Mam to szczęście, że spotkałem na swojej drodze dużo wspaniałych osób, które mi pomagają. Udało mi się pozyskać partnerów właśnie dlatego, że droga, jaką obrałem, pozwoliła mi poznać ciekawe osoby.

Wracając do adrenaliny, czy może ona uzależnić?

Jak najbardziej może uzależnić, ale w takim pozytywnym znaczeniu. Od zawsze byłem energetyczną osobą. Uwielbiam uprawiać sport głównie dlatego, że daje zastrzyk adrenaliny. Słowo „uzależnienie” często kojarzy się negatywnie, ale ja to odczuwam jako zaszczepienie dobrych nawyków.

Czasem może się wydawać, że robię różne dziwne i zwariowane rzeczy, ale zawsze są one przygotowane, sprawdzone, więc nie mam sobie nic do zarzucenia.

Czy taką „dziwną i zwariowaną” rzeczą był skok z czwartego piętra do basenu?

To nie było coś, co robiłem pierwszy raz w życiu, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi (śmiech). Wcześniej oczywiście sprawdziliśmy, czy jest to wykonalne i bezpieczne.

A czy teraz kiedy jest pan ojcem i mężem, powtórzyłby pan coś takiego? Narodziny syna jakoś zmieniły pana podejście?

Z wiekiem na pewne kwestie patrzy inaczej. Zawsze lubiłem, chociażby skoczyć do wody z najwyższej możliwej skały. Pamiętam, że podczas mistrzostw Europy na Sycylii, które wygrałem, w dniu przerwy, kiedy wszyscy odpoczywali i zbierali siły, a ja pojechałem ze znajomymi do okolicznego rezerwatu i skakałem tam do wody z 18-metrowych skał. Tak się odstresowałem i ładowałem baterie, by walczyć dalej.

Czy jeszcze raz bym wyskoczył? Oczywiście, że tak, ale musiałoby to być oczywiście fajne miejsce, odpowiednio bezpieczne oraz głębokie. Lubię takie rzeczy, nie widzę w tym nic złego. Teraz mam żonę i syna, ale bardziej myślę jak zrobić, aby w przyszłości moja rodzina mogła wykonywać podobne zwariowane rzeczy ze mną, zachowując oczywiście wszelkie środki bezpieczeństwa. W przyszłości chciałbym nauczyć naszego syna jak przekraczać granice, wychodzić ze strefy komfortu, jak oceniać ryzyko i jak się do niego dostosowywać. To są ważne umiejętności, które przydadzą się każdemu.

Dyscyplina, którą pan uprawia, pochłania sporo czasu. Często was nie ma w domu, praktycznie cały czas trenujecie. Czy w takim razie ma pan czas na jakieś inne pasje lub hobby?

W trakcie przygotowań do igrzysk olimpijskich nie ma za bardzo czasu ani energii na nic innego. Wszystkie ręce są na pokładzie i trenujemy. Lubię ekstremalne sporty i miałem już możliwość spróbowania prawie każdego.

Uwielbiam sporty zimowe – narciarstwo, snowboard, lubię skakać ze spadochronem, mam też licencję spadochronową. Zrobiłem też licencję pilota paralotni. W przyszłości chciałbym udać się na kurs pilota, by móc latać szybowcami oraz małymi awionetkami. Na ten moment, przed igrzyskami jednak jest to wykluczone, bo istnieje ryzyko doznania drobnej kontuzji, np. wybicie kciuka czy skręcenie kostki podczas lądowania. Po igrzyskach olimpijskich przyjdzie moment, by się tym nacieszyć.

Przechodząc do igrzysk olimpijskich, to na roczek synka może pan wrócić z medalem, nawet złotym. Czy takie myśli przychodzą już panu do głowy?

Nie myślę o medalu. Staram się przygotować do tych zawodów najlepiej, jak potrafię. Trzeba dać z siebie sto procent i możliwie jak najlepiej się przygotować.

Pan jako pierwszy polski żeglarz został zarekomendowany na igrzyska olimpijskie. Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Mógł pan zacząć wcześniej przygotowania, kiedy inni jeszcze walczyli o kwalifikację.

Nie ma to dużego znaczenia. W niektórych klasach była to formalność, a w niektórych walka trwała do ostatniej chwili. Zbyt późna rekomendacja nie jest dobra, ale to jest moje zdanie.

Niedawno miała miejsce sytuacja, że Michał Krasodomski zamiast na wakacje pojedzie na igrzyska, bo Szwecja nie zgłosiła swojego kandydata.

Takie sytuacje się zdarzają. Jednak czasem lepiej jest mieć więcej czasu na załatwienie np. formalności, które zawsze się pojawiają, również, by trochę ochłonąć, przystosować się do sytuacji, a następnie odciąć się od tego wszystkiego i skupić na przygotowaniach.

Co w ogóle znaczą dla pana igrzyska olimpijskie?

Już sam wyjazd będzie spełnieniem moich marzeń sportowych. Sama świadomość i zaszczyt walczenia o medal dla Polski jest trochę jakby zwieńczeniem mojej kariery. Ta impreza jest celem dla wielu, jeśli nie wszystkich sportowców uprawiających olimpijskie dyscypliny.

Oprócz tego czuję odpowiedzialność, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Już w tym momencie nie walczę dla siebie, dla rodziny i znajomych, ale czuję, że jadę tam walczyć dla wszystkich Polaków.

Czy ma pan ustalony cel na igrzyska? Idzie pan po wszystko, czy zachowuje jednak zachowawcze podejście?

Na takiej imprezie można iść tylko na całość. To nie znaczy, że trzeba ryzykować wszystko od pierwszego wyścigu. Plan jest taki, by żeglować równo i w ścisłej czołówce. Tak sobie to wymarzyłem i liczę, że mi się to uda.

Czy przygotowania na igrzyska olimpijskie różnią się od pozostałych? Korzysta pan dodatkowo np. z psychologa, by udźwignąć presję, czy może fokus jest tylko na technicznych aspektach?

Od tego roku zacząłem pracę z psychologiem sportowym i bardzo się z tego cieszę. Polecam wszystkim sportowcom. Wydawało mi się kiedyś, że mam silny charakter i jestem mocny psychicznie, ale zawsze jest coś do poprawy. Nie ma ludzi idealnych pod żadnym względem, czy to fizycznym, psychicznym, technicznym.

Każdy prowadzi swoje większe lub mniejsze wojenki w głowie, a współczesna nauka i postęp powoduje, że współpraca z psychologiem powinna być dla wszystkich profesjonalnych sportowców zupełnie naturalna. Czasami żałuję, że dopiero w tym roku zacząłem tę współpracę. Mogłem spokojnie zrobić to dużo wcześniej… Człowiek uczy się całe życie i głupi umiera (śmiech).

Czy gdyby wcześniej rozpoczął pan współpracę z psychologiem, to byłby pan w innym miejscu niż teraz?

Być może. Na pewno można w ten sposób myśleć, ale to jest zgubne. Dzięki temu to, co się wydarzyło w moim życiu, jestem tu gdzie, jestem i jestem, jaki jestem. Jestem z tego dumny, szczęśliwy i to jest najważniejsze. Cieszę się z tego, gdzie jestem i z tego, co osiągnąłem.

Sukces wiąże się z wieloma większymi czy mniejszymi porażkami i kto wie, czy bez nich człowiek nie byłby na tyle mocnym i odpornym sportowcem. Ciężko powiedzieć, czy bym był taki sam, gdybym był zawodnikiem „bez skazy”, bo może w kluczowym momencie nie wytrzymałbym psychicznie. Staram się tego nie rozpamiętywać.

Sporo sukcesów osiągnął pan w klasie RS:X, a na igrzyska pojedzie pan w iQFoil. Czy trudno było się przestawić?

Jestem osobą, która szybko się uczy i ma dobre czucie, więc nie było mi trudno. Bardzo szybko i bezboleśnie to załapałem, ale nie znaczy, że przyszło mi to z łatwością. Był to ciężki, momentami wręcz katorżniczy trening.

Jestem szczęśliwy, że mogę uprawiać ten sport w nowej klasie, bo jest on jeszcze bardziej dynamiczny i szybszy, co mi bardzo odpowiada. Decyzja o zmianie RS:X na iQFoil była słuszna.

Czy niedawno wywalczone wicemistrzostwo świata w olimpijskiej klasie iQFoil dodało pewności siebie przed igrzyskami?

Na pewno dodało pewności siebie. Dzięki temu wiem, że mogę walczyć o najwyższe cele, jeśli będę odpowiednio trenował i odpowiednio się nastawię.

Wspomniał pan wcześniej, że igrzyska olimpijskie są pewnego rodzaju zwieńczeniem kariery. Czy to oznacza, że myśli pan o rezygnacji z dalszych startów?

Na ten moment nie mam pojęcia, co zrobię. Aktualnie skupiam się na igrzyskach olimpijskich, a co potem się stanie, czas pokaże. O tyle mam dobrą sytuację, że mogę zarówno kontynuować, jak i zakończyć karierę. Możliwości jest mnóstwo, ale nie zaprzątam sobie tym głowy w tej chwili. Mam różne ciekawe plany na przyszłość, a jednym z nich jest kontynuacja sportu na wyczynowym poziomie.

W takim razie gdzie widzi się pan za 10 lat albo gdzie chciałby pan być?

Na pewno chciałbym być w podobnym miejscu co teraz. Jestem aktualnie w Sopocie, gdzie się wychowałem i dorastałem. Chociaż nie ukrywam, że myśleliśmy z żoną, by przeprowadzić się na jakiś czas za granicę do USA, Hiszpanii, czy Francji.

Jeśli chodzi o to, co będę robił, może będę wciąż trenował sport, albo będę blisko niego, jako menadżer, albo organizator eventów. Jest też możliwość, że odejdę ze sportu i zajmę się czymś innym.

Osiągnął pan wiele w swoim życiu na stopie zawodowej i rodzinnej. Czy jest coś, czego można panu życzyć?

Na pewno zdrowia i szczęścia dla całej rodziny i bliskich. Na pewno dobrego startu na igrzyskach olimpijskich. Muszę z pewnością poprosić wszystkich czytelników „Wprost” o trzymanie kciuków.

Jestem szczęśliwy, spełniony i chciałbym, żeby każdy na świecie mógł cieszyć się z tego, gdzie jest i kim jest. Tego życzę sobie i wszystkim.

Udział
Exit mobile version