Od powodzi, która nawiedziła południową Polskę, upłynęły ponad dwa miesiące, ale walka mieszkańców w gminie Lądek-Zdrój trwa nadal. Kiedy bowiem minęły pierwsze problemy związane z wodą wdzierającą się do pomieszczeń i porywającą gromadzony przez lata dobytek, pojawiły się nowe wyzwania dotyczące powrotu do normalnego życia. Sposobami wspierającymi te starania stały się bezzwrotna pomoc finansowa od rządu i zaangażowanie osób, które nadal wpłacają pieniądze na zbiórki. Organizatorem jednej z nich jest dyrektor Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju – Maciej Sokołowski, który w rozmowie z Gazeta.pl odpowiedział, z jakimi problemami borykają się mieszkańcy.

Zobacz wideo Lądek-Zdrój – miasto w ruinie. Tak wygląda dwa tygodnie po powodzi

Lądek-Zdrój walczy ze skutkami powodzi. „Za taką kwotę nie da się zrobić remontu”

Istotną kwestią jest przede wszystkim odbudowanie domów, spośród których wiele wciąż nie nadaje się do zamieszkania. – Teraz tak naprawdę jest kwestia materiałów budowlanych drzwi, okien, gładzi tynkowych, posadzek samopoziomujących, płytek, desek, paneli podłogowych oraz ekip budowlanych. My mamy taką ekipę, którą zatrudniliśmy z naszych pieniędzy ze zrzutki. Oni już kładą kafelki i pomagają doprowadzić domy do stanu używalności, ale dość szybko się ten fundusz wyczerpie, więc potrzebne są pieniądze – powiedział Maciej Sokołowski.

Rzeka Biała Lądecka zalewająca Lądek Zdrój 15 września 2024 r. Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.pl

Jak się okazuje, środki zaczęły docierać do mieszkańców dopiero od niedawna. – Do zeszłego tygodnia jeszcze nikt w Lądku-Zdroju nie dostał pieniędzy z deklarowanej pomocy do 100/200 tys. zł od rządu. Wiadomość na zeszły tydzień jest taka, że pomoc dostało około 31 rodzin. Ona już zaczyna być powoli wypłacana, ale średnia wysokość tego wsparcia to jest 90 tys. zł – poinformował rozmówca Gazeta.pl.

– Można sobie wyobrazić, że za 90 tys. zł nie da się zrobić remontu, jeśli dom został zalany. Po skuciu tynków i wywaleniu podłóg doprowadzenie do stanu używalności 50-metrowego mieszkania wynosi jakieś 200 tys., a odszkodowania są liczone od procentu zniszczeń oszacowanych przez rzeczoznawcę. Czyli do 200 tys. mogą dostać osoby, których dom lub garaż odpłynął, bo woda go zabrała. Jeśli są ściany, dach i podłoga, to nikt nie daje 100 procent – zaznaczył dyrektor Festiwalu Górskiego w Lądku-Zdroju.

Zniszczony budynek w Lądku-Zdroju 15 września 2024 r.
Zniszczony budynek w Lądku-Zdroju 15 września 2024 r. Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.pl

Maciej Sokołowski zwrócił również uwagę, że kilkadziesiąt osób, które otrzymały pomoc, stanowi jedynie ułamek całej liczby tych, którzy się o nią ubiegają. – Wniosków na 200 tys. zostało złożonych chyba około 850, a rozpatrzonych było w zeszłym tygodniu 30, więc to wszystko dzieje się bardzo powoli – ocenił rozmówca Gazeta.pl i wskazał, co może być przyczyną.

Powody powolnego procesu. „Ktoś, kto pracował w samorządzie, ten się w cyrku nie śmieje”

Dyrektor poinformował, że urzędnicy zmagają się z popowodziowym zamieszaniem. – Wszystkie działania związane z wypłacaniem odszkodowań, opiniowaniem i sprawdzaniem zostały zrzucone na Ośrodki Pomocy Społecznej (OPS-y). W Lądku-Zdroju pracuje tam osiem osób, które na co dzień obsługują ponad ośmiotysięczną gminę i są one niespecjalnie wykształcone w prawie budowlanym – podkreślił.

– Za decyzją przydzielenia tego zadania OPS-om nie poszło żadne wsparcie w postaci np. prawników z Urzędów Wojewódzkich czy innych pracowników. A na wszystko był osobny wniosek, na 2, 8, 100, 200 tysięcy, więc panie dostały te wnioski i najzwyczajniej w świecie się zakopały, bo muszą to wszystko posprawdzać. Z kolei burmistrzowie za późno wystąpili do innych OPS-ów z prośbą o wsparcie osobowe, bo nie może przyjść tam pierwszy lepszy wolontariusz. To wsparcie zostało zapewnione chyba na początku listopada i jacyś pracownicy z innych OPS-ów zaczęli przyjeżdżać, ale oni też musieli być oderwani od swojej roboty – powiedział Maciej Sokołowski.

Nie była to jednak jedyna trudność. – W OPS-ach pojawił się też problem prawny. To prawo zmienia się nieustannie, to znaczy powódź była przeszło dwa miesiące temu i co chwilę są nowelizacje specustaw. Panie z tych OPS-ów muszą same interpretować, czy wydatek na usuwanie skutków powodzi to jest na przykład kupienie komputera, żeby obsługiwać te wnioski. Uznano, że nie jest to jakiś wydatek inwestycyjny, więc kupiłem dla OPS-u trzy komputery, cztery regały, a segregatory kupiła inna organizacja pozarządowa, żeby panie w ogóle mogły pracować. A nikt im nie chce ich kupić, bo przecież mają przydzielony budżet. Ktoś, kto pracował w samorządzie, ten się w cyrku nie śmieje, ale takie są realia – powiedział dyrektor.

– Mam wrażenie, że to nie pieniądze są problemem, bo one czasami są, ale ich wydatkowanie jest obłożone dużą biurokracją i w momencie, kiedy trzeba było uruchomić duże ilości pieniędzy, to nagle się okazało, że nie ma ludzi, którzy są w stanie je obsłużyć – podsumował rozmówca Gazeta.pl.

Strażacy „nie widzieli takiej skali tragedii”. Maciej Sokołowski: To zarządzanie kryzysowe było potrzebne dłużej

Dyrektor przekazał, że jednym z błędów było także zbyt wczesne zakończenie prac straży. – Strażacy, którzy przyjechali w czwartek po powodzi, byli najlepsi z najlepszych. To byli ludzie, którzy służyli na misjach w Bejrucie, w Nepalu podczas trzęsienia ziemi, i oni mówili, że takiej skali tragedii to oni nie widzieli. Po prostu pas nadrzeczny od Stronia Śląskiego czy od Bielic do Nysy był cały zniszczony. Ta straż po trzech tygodniach wyjechała, wedle opinii władz i mieszkańców wyjechała za wcześnie. To zarządzanie kryzysowe było potrzebne dłużej – ocenił Maciej Sokołowski.

Udział
Exit mobile version