Przede wszystkim oryginalny izraelski system Iron Dome jest praktycznie bezużyteczny w scenariuszu obrony terytorium USA. Używanie tej nazwy przez Trumpa może być więc mylące. Z jego innych wypowiedzi i dyrektywy dla Pentagonu z początku jego urzędowania wynika, że prezydent USA ma na myśli coś znacznie większego i dostosowanego do amerykańskich realiów. Oryginalna izraelska „żelazna kopuła” bowiem nie jest.
Pomysł Trumpa trudno nazwać oryginalnym, a co więcej wykonalnym. Wizja zabezpieczenia USA przed atakami rakietowymi sięga głębokiej zimnej wojny. Podjęto nawet kilka prób jej realizacji. Za każdym razem zostały jednak zarzucone lub w praktyce zamrożone. Powód, a właściwie dwa powody, za każdym razem były te same. Można się spodziewać, że pomysł Trumpa spotka ten sam los.
Na początku starano się bardzo długo
Prace nad czwartą wersją amerykańskiej tarczy antyrakietowej Trump zlecił konkretnie 27 stycznia. W wydanym przez siebie rozporządzeniu polecił Pentagonowi przygotować w ciągu 60 dni wstępną propozycję, tak aby była możliwość zapewnienia finansowania na rozpoczęcie prac w następnym roku budżetowym. Zakres obrony określony w rozporządzeniu jest bardzo szeroki i w praktyce obejmuje wszelkie możliwe ataki rakietowe i lotnicze na terytorium USA. Na pewno plany zostaną nakreślone szeroko i formalnie zostanie rozpoczęta ich realizacja. Amerykańskie firmy zbrojeniowe mają duże doświadczenie w tym etapie prac nad tarczami antyrakietowymi. Robi się trudniej, kiedy przychodzi do stworzenia realnych zdolności za akceptowalne pieniądze.
Pierwszą próbę podjęto jeszcze w latach 50. i 60. XX wieku, kiedy pojawiło się zagrożenie ze strony radzieckich rakiet międzykontynentalnych. Była to seria kolejno coraz mniej ambitnych programów, poczynając od Nike Zeus, przez Nike-X i Sentinel, po Safeguard. Żaden nigdy nie osiągnął pe³ni zakładanych możliwości, wszystkie znacząco przekraczały budżety i miały problemy w osiągnięciu założonych parametrów. Po prostu zapewnienie całym USA bezpieczeństwa przed szybko rosnącą liczbą coraz bardziej zaawansowanych wrogich rakiet było niewykonalne w ramach pieniędzy, które Waszyngton był gotów przeznaczyć na ten cel. Na dodatek ówczesne systemy zakładały nie bezpośrednie trafienie nadlatujących wrogich głowic, ale detonowanie własnych w ich pobliżu. Wizja masowych eksplozji termojądrowych na granicy kosmosu nad USA nie wywoływała społecznego entuzjazmu.
Ostatecznym finałem tej wersji amerykańskiej żelaznej kopuły było zamknięcie bazy systemu Safeguard w 1976 roku. Pozostałe po niej betonowe konstrukcje wyrastające z prerii Dakoty Północnej są dzisiaj jednym z ikonicznych symboli zimnowojennego wyścigu zbrojeń. Cztery lata wcześniej USA i ZSRR podpisały traktat ABM, ograniczający programy antyrakietowe. Oba państwa zdały sobie sprawę, że ich rozwój prowadzi do spirali zbrojeń niemożliwej do wytrzymania ekonomicznie. Zgodnie z zimnowojenną logiką silniejsza obrona wymagała odpowiedzenia zdolnością do jej przełamania i tak w kółko. ZSRR w efekcie zostawiło sobie system obrony rejonu Moskwy, Amerykanie zrezygnowali całkiem z tarczy jako nieefektywnej inwestycji. Przestawiono się na wizję wzajemnie gwarantowanego zniszczenia, czyli szachowania się pewnością termojądrowej destrukcji w przypadku wszczęcia wojny przez którąś ze stron.
Próbę numer dwa podjął dekadę później Ronald Reagan przy pomocy swojego głośnego projektu „Gwiezdnych Wojen”, albo formalnie Strategic Defense Initiative (SDI – inicjatywa obrony strategicznej). Koncepcja ta sama co wcześniej, tylko w nowym opakowaniu. Mocno promowana przez samego prezydenta wizja tarczy chroniącej USA przed atakiem ZSRR i rozwiewającej widmo nieuchronnej nuklearnej zagłady. Miało to uczynić broń jądrową bezużyteczną. Realne prace zaczęto w 1984 roku, koncentrując się na systemach obrony opartych o satelity. Miały one niszczyć wrogie głowice pędzące przez kosmos ku USA. Na to jak miały to robić, pomysły były różne, od laserów i broni emitującej strumień cząsteczek, po klasyczne rakiety. Szybko okazało się, że wszystkie te futurystyczne i bardziej tradycyjne pomysły są nie do zrealizowania w perspektywie choćby dekady i kosztowałyby ogromne sumy.
Skromne resztki ambitnych wizji
Wizja kosmicznej tarczy broniącej USA i czyniącej broń jądrową bezużyteczną szybko została po cichu odstawiona w kąt. Jednak różne programy wywodzące się z SDI kontynuowano w okrojonych postaciach i stały się bazą dzisiejszych znacznie bardziej ograniczonych możliwości antyrakietowych. To podejście numer trzy. Jego efektem jest właściwie 5 systemów, ale tylko jeden jest przeznaczony stricte do obrony terytorium USA. Te pozostałe to satelitarny system wczesnego ostrzegania przed atakiem rakietowym SBIRS oraz systemy rakietowe Patriot PAC-3, THAAD i AEGIS BMD służące do zapewniania obrony mniejszych obszarów przed atakami rakiet balistycznych od krótkiego do pośredniego zasięgu. Do obrony USA przed rakietami międzykontynentalnymi jest system GMD (Ground-based Midcourse Defense), czyli „lądowy system przechwytywania w środkowej fazie lotu”.
To mocno ograniczony system mający być zdolny do przechwytywania niewielkiego ataku. Najczęściej jest określany jako narzędzie do obrony przed Koreą Północną, albo może kiedyś Iranem, o ile opracuje odpowiednio duże rakiety. Znacznie ambitniejsze plany zostały ograniczone do jednej bazy na Alasce z 40 antyrakietami w silosach, oraz 4 w Kalifornii. Do tego zestawu radarów wczesnego ostrzegania. Skala jest skromna głównie ze względu na ogromne koszty i liczne problemy techniczne trapiące program. Z 21 testowych przechwyceń przeprowadzonych na przestrzeni od 1999 roku do 2023, tylko 12 zakwalifikowano jako udane. Czyli 57 procent. Ostatnie oficjalne szacunki kosztu programu wynoszą 63 miliardy dolarów. Mówiąc dyplomatycznie, nie jest to szczególnie udane przedsięwzięcie i zapewniana przez 44 rakiet przechwytujących ochrona USA jest bardzo iluzoryczna. Znacznie lepszymi inwestycjami okazały się trzy inne wspomniane systemy antyrakietowe, czyli Patriot PAC-3, THAAD i AEGIS BMD.
Amerykanie mają też dwie baterie oryginalnego izraelskiego Iron Dome, którego powstanie współfinansowali. Dodatkowo jego produkcję częściowo prowadzą firmy w USA. Amerykanie kupili systemy z myślą o ochronie swoich baz poza granicami kraju i do eksperymentowania. Po ich dostarczeniu w latach 2019-2021 zdecydowano o niekupowaniu kolejnych z uwagi na ograniczoną przydatność w amerykańskich realiach. Po prostu izraelski system jest skonfigurowany do obrony niewielkiego obszaru przed prostymi rakietami krótkiego zasięgu, a takiego zagrożenie dla Amerykanów jest niewielkie. Dwie kupione baterie postanowiono wysłać do baz na Pacyfiku do obrony przed potencjalnymi chińskimi rakietami manewrującymi.
Szanse są małe
Teraz Trump chce tchnąć na nowo energię w dotychczas bardzo złudną wizję zapewnienia USA szczelnej tarczy antyrakietowej. Może to być czwarte poważniejsze podejście. To trzecie trwające na niskich obrotach od końca zimnej wojny zapewniło wiele technologii i podstawowych możliwości, które bez wątpienia czynią USA (obok Izraela), światowym liderem w zakresie obrony antyrakietowej. Nie ulega jednak wątpliwości, że są to bardzo drogie technologie i rozwiązania, a do tego dalekie od perfekcji. Stworzenie szczelnej obrony USA przed zmasowanymi atakami rakiet międzykontynentalnych, manewrujących i hipersonicznych byłoby monumentalnym wyzwaniem. Sami Rosjanie mają około 700 gotowych do użycia nosicieli 1,7 tysiąca głowic. Chińczycy mogą dojść do podobnego poziomu w ciągu dekady. Do tego każda z nowoczesnych rakiet międzykontynentalnych ma na pokładzie liczne wabiki, mające utrudnić wykrycie i zniszczenie właściwych głowic.
Jeśli Amerykanie zaczną na poważnie inwestować w obronę przed tym wszystkim, to Chińczycy i Rosjanie na pewno odpowiedzą inwestowaniem w zdolność jej przełamania. Odwieczna logika wyścigu zbrojeń pomiędzy tarczą i mieczem. Przy czym przy obecnym poziomie technologii dodawanie nowych rakiet, głowic i wabików będzie na pewno tańsze oraz prostsze, niż skutecznych systemów obrony przed nimi. Nie bez powodu Amerykanie już trzy razy w praktyce odpuścili próby stworzenia tarczy przed rakietowymi atakami strategicznymi. Innych nie muszą się właściwie obawiać, bo przed uderzeniami rakietami o krótszym zasięgu bronią ich oceany oraz silna flota i lotnictwo.
Można więc z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że skończy się podobnie do reaganowskich „Gwiezdnych Wojen”. Szum polityczny, z którego będzie mało konkretów. Ewentualnie jakiś mocno okrojony system w rodzaju podejścia numer jeden lub trzy, żeby móc czymś się pochwalić i uzasadnić poniesione miliardowe wydatki. Jednak wizja zapewnienia pełnego bezpieczeństwa obywatelom USA przed zewnętrznym atakiem jest na tyle atrakcyjna dla kolejnych pokoleń polityków, że ciągle próbują. Bez jakichś poważnych przełomów technologicznych, w rodzaju silnych i tanich laserów na satelitach, jej realizacja pozostanie jednak nierealna.