Jeśli ktoś oczekiwał, że gwałtowne zmiany zachodzące na arenie międzynarodowej za sprawą polityki prezydenta Donalda Trumpa obniżą choć trochę temperaturę sporu politycznego w Polsce, ma prawo czuć się rozczarowany.

Niedawne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego jasno pokazało, że trwająca kampania prezydencka skutecznie wyklucza jakiekolwiek złagodzenie atmosfery życia publicznego. Wymiana oskarżycielskich tweetów między premierem Donaldem Tuskiem i występującym w zastępstwie Jarosława Kaczyńskiego Mariuszem Błaszczakiem dowiodły, że nie nastąpi wyłączenie tematyki związanej z polityką zagraniczną i obroną narodową z obszaru bieżącej walki politycznej.

Każdy, kto zna polską historię, nie powinien być tym zaskoczony. Wystarczy przypomnieć sobie chociażby boje, jakie toczyli między sobą polscy politycy na emigracji w czasie drugiej wojny światowej. A zatem w okresie, w którym nie mieli w ogóle realnej możliwości rządzenia Polską okupowaną przez Niemców i Sowietów.

Mimo to żenujące awantury i oskarżenia, najpierw wobec premiera Władysława Sikorskiego, a później wobec jego następcy Stanisława Mikołajczyka, były na porządku dziennym. Ich oponenci – głównie związani z sanacją – skupili się wokół piastującego urząd prezydenta RP na uchodźstwie Władysława Raczkiewicza, zagorzałego piłsudczyka. Czy to wam czegoś nie przypomina?

Na szczęście nasza obecna sytuacja geopolityczna wciąż pozostaje bez porównania lepsza od tej, w jakiej znaleźli się nasi przodkowie w pierwszej połowie lat 40. XX wieku. Również Ukraina, choć ma przed sobą bodaj najtrudniejszy okres w krótkich dziejach niepodległego państwa, jest wciąż w lepszym położeniu.

Rząd w Kijowie nadal kontroluje około 80 proc. przedwojennego terytorium państwa i ma szanse na wynegocjowanie porozumienia o rozejmie pozwalające zachować Ukrainie ustrój demokratyczny i prozachodnią orientację. To znacznie więcej, niż mogli osiągnąć Polacy w połowie lat 40.

Nikt nie jest dziś w stanie stwierdzić, jak Rosja wykorzysta ten nadchodzący rozejm. Ponieważ jednak bardzo niewiele wskazuje na to, aby zmianie miał ulec fundament jej polityki zagranicznej, jakim pozostaje agresywny imperializm, oznacza to, że prędzej czy później Moskwa na nowo podejmie próbę ekspansji.

Może to nastąpić po zakończeniu pomyślnej dla Kremla czteroletniej kadencji Trumpa, gdy już przetrawi wszystkie korzyści z zafundowanej przez niego „pieriedyszki”. Może, ale nie musi – i z tą niepewnością przyjdzie nam żyć co najmniej do kresu rządów Putina w Rosji, który sądząc po losie, jaki spotyka jego kolejnych oponentów, nastąpi dopiero wraz z jego śmiercią.

Polscy politycy, zarówno ci z PiS, którzy rządzili Polską do niedawna, jak i ci z PO, którzy po raz kolejny przejęli stery władzy, wydają się zadowoleni z poziomu naszych przygotowań obronnych. Oczywiście w bieżącej retoryce zarzucają sobie także i na tym polu brak kompetencji, rozrzutność i rozmaite zaniechania. Trudno jednak nie zauważyć, że rząd Tuska kontynuuje większość projektów rozwoju sił zbrojnych zapoczątkowanych za panowania Kaczyńskiego.

Globalne nakłady na armię są rzeczywiście rekordowe i trudno wymagać ich dalszego zwiększania bez bolesnych cięć w wydatkach państwa na inne cele. Większość z nas nie zdaje sobie zresztą w ogóle sprawy, jak mocno już te obecne nakłady zaciążą na budżecie państwa w kolejnych dwóch dekadach. Wydaje się jednak, że nie mamy innego wyjścia i radykalna zmiana, jakiej dokonały rządy PiS w tej materii, okażą się być może długofalowo największym osiągnięciem rządów Kaczyńskiego.

Skutki rezygnacji z polityki budowy dobrze uzbrojonej armii mogłyby się bowiem okazać historycznym błędem, którego opłakanych skutków doświadczyliśmy w XVIII wieku. To wtedy kolejne pokolenia zadowolonej z siebie szlachty odmawiały jakiegokolwiek zwiększenia wydatków na wojsko, naiwnie wierząc, że „złota wolność”, jakiej doświadczali, obroni się sama. Jak wiemy, jednak się nie obroniła.

Jednak armia to nie tylko nowoczesne uzbrojenie, ale także i ludzie potrafiący się nim posługiwać. Nie tyle podczas uwielbianych przez ekipę Jarosława Kaczyńskiego wojskowych parad i pikników, ile w trakcie ćwiczeń na poligonach. Ile warte jest każde wojsko, zawsze ostatecznie okazuje się dopiero w warunkach bojowych.

Dlatego, jeśli rzeczywiście dojdzie na wschodzie do zawieszenia broni, być może należałoby się zastanowić nad zaproponowaniem władzom Kijowie, aby kilkuset doświadczonych w walkach ukraińskich oficerów pojawiło się w polskich jednostkach wojskowych w charakterze doradców i konsultantów. Odciążyliby w ten sposób na pewien czas ukraiński budżet, a naszym wojskowym dostarczyli niewielkim kosztem ekskluzywnej wiedzy.

Zarazem jednak chwaląc się kolejnymi sukcesami w modernizacji sił zbrojnych, politycy dwóch dominujących partii jak ognia unikają pewnych tematów, wmawiając Polakom, że w razie czego obroni ich nowoczesna, zawodowa armia, wsparta przez niezawodnych (?) sojuszników z NATO, z USA na czele. Jednak przykład Ukrainy jasno pokazał, że do wojny trzeba przygotować całe społeczeństwo i nie da się tej sprawy w żaden sposób outsorcować. Czy zaobserwowaliście przez minione trzy lata jakieś poważniejsze przedsięwzięcia naszego państwa w tym zakresie? Mnie się nie udało.

Tematem tabu pozostaje niezmiennie przywrócenie powszechnego poboru do wojska. Zlikwidowany w czasach pierwszych rządów PO nigdy nie pojawił się w planach polityków PiS, co nie przeszkadzało opowiadać ministrowi Błaszczakowi bajeczek o stworzeniu 300-tysięcznego Wojska Polskiego. Od razu napiszę, aby nie było wątpliwości: przywracanie dawnego poboru, wyrywającego młodym mężczyznom rok z ich życia, nie ma najmniejszego sensu.

Zarazem absurdem jest obecna, niemal całkowita rezygnacja ze szkolenia wojskowego wszystkich młodych ludzi, spełniających minimalne warunki fizyczne i psychiczne. Zarówno mężczyzn, jak i kobiet, bo w przypadku np. operatora drona od płci znacznie ważniejsze są osobiste predyspozycje. Oparcie wszystkiego na ochotnikach jest – w świetle doświadczeń z Ukrainą – dramatyczną naiwnością.

To, że przez trzy lata nie udało się wdrożyć takiego programu, dotyczącego zarówno najstarszych uczniów szkół średnich, jak i studentów, pozostaje smutną ilustracją strachu rządzących przed utratą bodaj procentu poparcia. Nie mam bowiem wątpliwości, że wprowadzenie takich obowiązkowych szkoleń, w tym np. obowiązkowych dwutygodniowych obozów w okresie wakacji, wywołałoby falę niezadowolenia.

W sumie łatwiejsze byłoby poluzowanie przepisów w zakresie dostępu do broni palnej i wspieranie różnych projektów zachęcających do nauki posługiwania się bronią. W tym kierunku politycy też niewiele zdziałali. Czyżby z obawy o bezpieczeństwo osobiste?

W marcu ubiegłego roku w mediach pojawił się raport NIK, z którego wynikało, że w Polsce na miejsce w schronach może liczyć niecałe 4 proc. mieszkańców. Co więcej, ponad dwie trzecie istniejących jeszcze na papierze schronów, nie spełniała wymaganych warunków technicznych. Jednak nawet ci szczęściarze, którzy mają taki obiekt w pobliżu, w większości przypadków i tak nie wiedzą, gdzie jest zlokalizowany.

Wprawdzie w grudniu ubiegłego roku, czyli w rok po powstaniu rządu Tuska, udało się wreszcie uchwalić nowe przepisy o ochronie ludności i obronie cywilnej, ale minie sporo czasu, zanim uda się znacząco zwiększyć ten dramatycznie niski odsetek Polaków, mogących liczyć na  miejsce w schronach. Oczywiście o ile znajdą się na to środki, bo koszt samych tylko remontów już istniejących schronów oszacowano w ubiegłym roku na około 2,7 mld zł.

Nie ma się co oszukiwać. Państwo nie znajdzie w budżecie zbyt wielkich kwot na budowę całkowicie nowych obiektów służących ochronie obywateli na wypadek konfliktu zbrojnego. Pozostaje pytanie, czy politycy znajdą w sobie dość odwagi, aby powiedzieć Polakom tę przykrą prawdę: jeżeli rzeczywiście chcecie czuć się bezpieczniej, to musicie się do tego dołożyć z własnej kieszeni.

Teoretycznie wiodącym tematem kampanii prezydenckiej miało być właśnie bezpieczeństwo. Czy jednak któryś z kandydatów wyszedł w tej sprawie poza poprawne ogólniki? Oczywiście nie, bo mógłby przez przypadek powiedzieć coś niepopularnego i zaszkodzić swoim szansom na choć trochę lepszy wyborczy rezultat.

Rafał Trzaskowski niedawno odwiedził Helsinki i obejrzał tamtejszy system schronów – prawdopodobnie jeden z najlepszych w Europie. Jednak podczas wywiadu, jaki przeprowadziłem z nim na kanale „Dudek o polityce”, nawet słowem nie pochwalił się tym, co na tym polu zdziałał od trzech lat jako prezydent Warszawy. Powiedział tylko, że po tej wizycie ma świadomość znaczenia problemu. Ja też.

Nie chciałbym, aby czytelnicy tego tekstu odebrali go jako jeszcze jeden artykuł straszący Polaków perspektywą nieodległej wojny. W mojej ocenie atak putinowskiej Rosji na Polskę, czy też na jakikolwiek inny z krajów członkowskich NATO, jest wciąż mało prawdopodobny.

Ponieważ jednak najpierw rosyjska agresja przeciw Ukrainie, a teraz nieprzewidywalne działania Trumpa, zdestabilizowały globalny porządek ukształtowany po zakończeniu zimnej wojny, nie możemy dalej udawać, że nic się nie stało. Nasza dramatyczna historia nauczyła nas „dmuchać na zimne”. Dmuchajmy zatem, byle z głową.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?

Udział
Exit mobile version