Obie rakiety są nowe, obie są wielkie. Jedna już wystartowała dzisiaj rano, druga ma wystartować wieczorem. Obie się istotnie różnią. Ta od Bezosa jest budowana według innej filozofii. Znacznie bardziej tradycyjnej, takiej do której mogła przyzwyczaić przez dekady NASA i tradycyjni potentaci w tym biznesie. Można to streścić do „bez radykalnych pomysłów, przemyślimy i przetestujemy wszystko na Ziemi, żeby tam u góry działało od razu”.

W porównaniu z tym Musk to kreatywny chaos, w ramach którego normą jest sprawdzanie rzeczy w praktyce i powodowanie eksplozji. Bazując na takich metodach, firma SpaceX Muska w ciągu ostatniej dekady błyskawicznie urosła i stała się gigantem branży, a przy okazji zbudowała sobie znaczne grono fanów, którzy w takim podejściu widzą przyszłość. Jednocześnie patrzą na Bezosa oraz jego firmę Blue Origin jak na dziadersów, którzy przegapili fakt, że świat się zmienił. Nie jest to jednak takie oczywiste.

Nowoczesna, nowa, ale nie awangardowa

Odpaloną dzisiaj rano po raz pierwszy rakietę New Glenn (od nazwiska pierwszego Amerykanina na orbicie – Johna Glenna) trudno nazwać przestarzałą. Ostrożną czy zachowawczą owszem, ale zdecydowanie nie zacofaną technologicznie. Należy do kategorii ciężkich rakiet nośnych. Jeden stopień poniżej tych największych, określanych jako „superciężkie”. Będzie jednak w górnym zakresie swojej kategorii, bo ma móc dostarczyć na orbitę maksymalnie 45 ton ładunku. Standardem dla większości rakiet tej kategorii jest rejon 20-30 ton. Jedyny porównywalny konkurent to Falcon Heavy firmy SpaceX, który w wariancie zakładającym odzyskanie większości rakiety może to zrobić też z około 40-50 tonami.

New Glenn ma też być w większości wielokrotnego użytku. Pierwszy stopień ma tak samo lądować na pokładzie statku, jak pierwsze stopnie rakiet Falcon 9 i Falcon Heavy firmy Space X. Nie udało się to podczas pierwszego startu. Kontakt z pierwszym stopniem został utracony, kiedy hamował na krawędzi atmosfery i działały na niego ogromne siły. Firma twierdziła od początku, że udane lądowanie w pierwszym locie byłoby wspaniałe, ale kluczem jest samo dotarcie na orbitę. To się udało, za sprawą drugiego stopnia, który jest przeznaczony na straty.

Cały proces startu i lądowania jest bardzo podobny do tego w przypadku aktualnych rakiet Space X, choć New Glenn ma wiele detali rozwiązanych w inny sposób. Najbardziej widoczny to inne stery, dodatkowe płetwy stabilizujące po bokach i schowane w kadłubie rakiety rozkładane nogi. Inna istotna różnica, choć trudna do wychwycenia, to średnica kadłuba i rozmiary ładowni na dziobie rakiety. Ten pierwszy parametr to aż 7 metrów, czyli prawie dwa razy więcej niż porównywalnej rakiety SpaceX, Falcon Heavy. Oznacza to znacznie bardziej obszerną przestrzeń ładunkową na dziobie, pozwalającą zabierać na orbitę może nie najcięższe ładunki w historii, ale bardzo duże rozmiarami. Jest to parametr, który Blue Origin zawsze podkreśla jako główną przewagę konkurencyjną ich nowej rakiety. Te wymiary są większe niż nawet w wahadłowcach NASA.

Mocną stroną nowej rakiety mają być też jej nowe silniki główne BE-4. Opracowano je od podstaw dla New Glenn, ale też nowej rakiety Vulcan firmy United Launch Alliance (połączone kosmiczne działy Boeinga i Lockheed Martina). Mają mieć bardzo dobre parametry, jednocześnie nie będąc skrajnie wysilone. Tak, aby jak najlepiej wielokrotnie znosiły wielokrotne użycie. Są porównywalne parametrami do obecnie najnowszych silników Raptor 3 firmy SpaceX, tylko właśnie mniej wysilone (niższe ciśnienie w dyszy). Oba typy będą najpewniej przez wiele lat światową awangardą w dziedzinie silników rakietowych.

Inne podejście do tematu

Krytyka New Glenn skupia się na tym, jak bardzo odstaje od najbardziej awangardowego dzieła firmy SpaceX, czyli duetu pojazdu kosmicznego Starship i rakiety nośnej Super Heavy. Tego, który ma wystartować w czwartek wieczorem do swojego siódmego lotu testowego. Oba systemy rozwijano niemal równolegle, zaczynając od wstępnych prac około 2012 roku. Dzieło firmy Muska jest jednak z innej kategorii. Ma móc dostarczyć na orbitę ponad dwa razy więcej ładunku i po rewolucyjnie niskiej cenie, będąc w całości wielokrotnego użytku. Do tego nadawać się do prowadzenia skomplikowanych operacji tankowania na orbicie i latania na Księżyca czy Marsa. Takie są przynajmniej założenia. Na tym tle New Glenn jest rzeczywiście koncepcyjnym starociem, w znacznej mierze powielającym to, co SpaceX osiągnęło z Falcon 9/Falcon Heavy w minionej dekadzie.

Dodatkowo Blue Origin przez lata zbierało krytykę za to jak powoli działa. Zwłaszcza na tle SpaceX, która ochoczo eksperymentowała na widoku publicznym, przez co postępy w pracach nad rakietami Muska były bardzo widoczne. Jest przy tym faktem, że prace nad silnikami BE-4 i rakietą New Glenn zaliczyły wieloletnie opóźnienie. Początkowo debiut zakładano na rok 2020. Pojawiały się przy tym informacje o nadto ostrożnej, zbiurokratyzowanej i pozbawionej ambitnej wizji pracy pod dyktando zasiedziałych inżynierów z branży lotniczo-kosmicznej. Dotyczyło to zwłaszcza Boba Smitha, zarządzającego firmą w latach 2017-2024. Jego następcą jest Dave Limp, który uprzednio był jednym z głównych dyrektorów Amazona, niemający nic wspólnego z branżą kosmiczną. Ma on wnieść nową energię i dynamikę niezbędną, aby Blue Origin stał się firmą bliższą SpaceX, a nie starym gigantom branży.

Nowy dyrektor ma dużo do zrobienia. Bo choć Blue Origin działa już ponad dwie dekady i zatrudnia ponad 11 tysięcy ludzi, pracujących w laboratoriach, fabrykach i stanowiskach testowych w całych USA, to jeszcze nigdy nie przyniosła istotnego dochodu i dopiero co dotarła na orbitę. Cały czas jest utrzymywana głównie z majątku Bezosa, który wydał na nią już miliardy dolarów. Pierwszy lot New Glenn jest więc momentem przełomowym, bo zwiastuje przejście od ery eksperymentów, do faktycznych lotów kosmicznych. Przed firmą jeszcze trudne zadanie dopracowania procedury lądowania, ale i tak ma już kolejkę klientów z ich satelitami. Najważniejszym będzie na początku sam Bezos, a raczej jego firma Amazon. Pracuje ona nad projektem Kuiper, który ma być konkurencją dla Starlinka Muska. Czyli drugą dużą konstelacją satelitów na niskiej orbicie zapewniającej szybki internet. Na razie Amazon zakontraktował 12 startów New Glenn z opcją na 15 kolejnych. W przyszłości nowa rakieta Bezosa ma też wysyłać jego lądownik księżycowy Blue Moon budowany na zlecenie NASA. Również będący projektem konkurencyjnym dla Muska i jego SpaceX, która ma równoległy kontrakt na dostarczenie ludzi na Księżyc przy pomocy pojazdów Starship.

Popchnięcie ludzkości w kosmos

Bezos i Musk mają więc cały szereg konkurencyjnych projektów kosmicznych. Od rakiet, przez kosmiczny internet, po lądowanie na Księżycu. SpaceX jest na razie znacznie bardziej zaawansowana w rozwoju niż Blue Origin, ale ta druga firma wreszcie zaczyna przyśpieszać. Zdrowa dawka konkurencji pomiędzy oboma egocentrycznymi miliarderami na pewno nie zaszkodzi rozwojowi możliwości ludzkości w kosmosie. Być może to oni dwaj sprawią, że opuszczanie Ziemi stanie się nie tylko wyprawą naukową, ekscentryczną turystyką czy eksperymentem, ale dochodowym biznesem na dużą skalę. Wówczas zainteresowanie kosmosem i rozwojem technologii niezbędnych do jego eksploracji oraz eksploatacji na pewno znacznie by urosło. Nic nie motywuje ludzi tak jak perspektywa zysku.

W porównaniu ze SpaceX i Blue Origin oraz ich planami działalność państwowych agencji kosmicznych wydaje się być z innej ery. Bardzo ostrożna i droga, bez tak spektakularnych i nagłośnionych efektów. Zwłaszcza w USA NASA musi się mierzyć z coraz gorszą atmosferą wobec porównań ze SpaceX. Co więcej, Musk właśnie został jednym z najważniejszych nieformalnych graczy w nowej administracji Donalda Trumpa. Główna rakieta NASA o nazwie SLS notorycznie zalicza opóźnienia i jest niezwykle droga w użyciu. Problem w tym, że w jej powstawaniu ogromne znaczenie odgrywały interesy polityków, traktujących ją jako źródło zarobku dla swoich wyborców. SpaceX i Blue Origin nie muszą się borykać z takimi problemami. Nie mają też ogromnego bagażu w postaci trzech katastrof kosztujących życie łącznie 17 astronautów (Apollo 1, Challenger i Columbia), które odcisnęły duże piętno na NASA i sprawiły, że agencja jest niezwykle metodyczna oraz wymagająca jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Co więcej, sprowadzanie całej NASA do jednej rakiety i porównania jej z projektem SpaceX jest bardzo powierzchowne. Firma Muska nie dorasta NASA do pięt, jeśli wziąć pod uwagę ogrom awangardowych programów badawczych prowadzonych przez państwową agencję. Co więcej, państwowe agencje dysponują znacznie większymi budżetami niż firmy miliarderów. Odpowiednio około 25 miliardów dolarów dla NASA w 2024 roku i około 20 miliardów dla CNSA (Chińska Narodowa Agencja Kosmiczna).

Rozwój nauki nie jest jednak tym, co budzi w ludziach największe emocje. Co innego wizje kolonizacji Marsa, wielkie i awangardowe rakiety, oraz perspektywa zysku w kosmosie. Dlatego rywalizacja amerykańskich miliarderów może mieć duże znaczenie dla ludzkości w długim terminie. Paradoksalnie większe niż dotychczas bardzo spokojne rywalizowanie NASA oraz CNSA, które właściwie trudno nazwać rywalizowaniem. Być może rosnąca wzajemna niechęć obu państw coś zmieni, ale współczesna NASA nie będzie już podejmować takich ryzyk jak podczas poprzedniego wyścigu z ZSRR. Za dużo astronautów zginęło, aby wysyłano kolejnych w kosmos przy dużym ryzyku, tylko dla spełnienia oczekiwań propagandowych. CNSA też nie wydaje się skłonna do działania w pośpiechu. Trudno sobie wyobrazić emocjonujący wyścig obu tych instytucji. Działające w zupełnie innych warunkach SpaceX i Blue Origin to co innego. Zwłaszcza że NASA będzie korzystać z owoców tej rywalizacji, kontynuując kupowanie od nich rakiet, statków i usług.

Udział
Exit mobile version