W lipcu tego roku Musk oficjalnie ogłosił, że popiera Trumpa. W sierpniu przeprowadził z nim długą rozmowę, w której panowie spijali sobie z dzióbków (opisałam ją w tekście „Najbardziej pluszowy wywiad świata. Elon Musk porozmawiał z Donaldem Trumpem”). Jesienią stał już u jego boku na wiecach wyborczych, dodając im zresztą wiele kolorytu – a to brykał w euforii po scenie, a to wydawał okrzyki bojowe. A we wrześniu Trump ogłosił, że jeśli wygra wybory, umieści Muska na czele specjalnie przez siebie powołanej nowej rządowej komisji. 

Zobacz wideo Anatomia porażki – co stoi za tak bolesną przegraną Kamali Harris?

Co to za komisja i co chce w niej zrobić Musk? 

Stworzę komisję do spraw wydajności rządu, która będzie miała za zadanie przeprowadzić pełny audyt finansów i wyników całego rządu federalnego.

Nakładają na was podatki. […] Marnują wasze pieniądze. Ale wydział ds. efektywności rządu to naprawi. Rząd zejdzie wam z głowy i wyjdzie z kieszeni.

Pierwszy cytat jest z Donalda Trumpa. Drugi już z Elona Muska. Multimiliarder miałby szukać obszarów, w których amerykański rząd wydaje, jego zdaniem, zbyt dużo, a potem rekomendować „drastyczne reformy”. Na pierwsze plany nie trzeba było długo czekać. Już w czasie kampanii wyborczej – a konkretnie na niesławnym wiecu w Madison Square Garden – Elon obwieścił je światu. Chciałby obciąć wydatki rządowe „o przynajmniej dwa biliony dolarów”. To blisko jedna trzecia budżetu Stanów Zjednoczonych. Co by to oznaczało? Nietrudno zgadnąć: ekspresowe zwijanie się państwa. Zobaczylibyśmy drastyczne cięcia w amerykańskiej opiece zdrowotnej (która już dzisiaj jest ekstremalnie sprywatyzowana jak na państwo pierwszego świata) czy systemie świadczeń socjalnych (i znów: już dziś mówimy o kraju, w którym nie ma nawet płatnego urlopu macierzyńskiego czy ustawowego płatnego L4). Ale także w wydatkach na obronność. Znając sympatie Muska – wsparcia dla walczącej Ukrainy trudno byłoby się dopatrzyć w takim ogołoconym budżecie. 

„Na pewno wielu ludzi, którzy wykorzystują rząd, zdenerwuje się z tego powodu” – powiedział Musk o swoich planach. To paradne, bo on sam – a raczej jego kolejne firmy – same korzystały i korzystają z państwowego wsparcia, ile wlezie. Nie byłoby dzisiejszej Tesli czy SpaceX, nie byłoby fortuny Elona, gdyby nie strumień rządowych pienidzy i korzystna legislacja. Przykłady? Proszę bardzo. 

  • SpaceX przez dwie dekady swojej działalności (2003-2023) zarobił na rządowych kontraktach – bagatela – 15,3 mld dolarów.
  • Pierwszą dużą fabrykę Tesli Musk był w stanie wybudować dzięki potężnej pożyczce od amerykańskiego Departamentu Energii. Dostał 465 mln dolarów na preferencyjnych warunkach. 
  • Dziś sprzedaż aut napędza Muskowi m.in. pakiet inwestycji wprowadzony przez administrację Bidena. Jedna z jego polityk przewiduje, że Amerykanie kupujący samochód elektryczny mogą dostać od państwa nawet 7,5 tys. dolarów zwrotu. 
  • A sama Tesla przyznaje, że ulgi podatkowe przewidziane w ustawie o wytwarzaniu baterii pozwalają spółce zaoszczędzić nawet 250 milionów dolarów na kwartał.

Nie wiadomo, czy w cięciach budżetowych, które marzą się Muskowi, znajdzie się ukrócenie potężnego wsparcia dla jego własnych biznesów. Coś mi podpowiada, że nie. 

A co ten eksperyment na żywym organizmie przyniesie zwykłym śmiertelnikom? Nie trzeba nawet zgadywać. Już wiemy, jak się kończą zmiany z cyklu „cała naprzód na korwinizm”. Politykę ekstremalnych cięć w imię efektywności wydatków wprowadził niedawno w Argentynie nowy prezydent Javier Milei – prywatnie, co znaczące, wielki kolega Muska. Milei, skrajny libertarianin, obciął wydatki państwowe o grube miliardy dolarów. Zwolnił ponad 70 tys. pracowników sektora publicznego, zamroził projekty infrastrukturalne, emerytury obniżył o 30 proc. Piłą łańcuchową oderżnął dużą część wydatków na naukę, edukację i kulturę, drastycznie obciął także dopłaty do paliwa, transportu i energii. Skutek? Inflacja rok do roku przekracza w tej chwili w Argentynie 200 proc. Majętni Argentyńczycy chowają w sejfach dolary albo kupują kryptowaluty. Ale tych majętnych nie ma tam zbyt dużo. Bo pod rządami Mileia ponad połowa Argentyńczyków żyje poniżej wskaźnika ubóstwa.

Musk to wie i mu to nie przeszkadza. Kiedy ktoś na Twitterze skomentował, że planowana przez niego polityka cięć poskutkuje załamaniem rynków, odpisał, że owszem, tak. Przyznał też, że taka polityka doprowadzi do „przejściowych trudności”. Miliony Amerykanów żyjących w biedzie to poświęcenie, na które najbogatszy człowiek świata jest gotów. A wszystko to jest tym dziwniejsze, że amerykańska gospodarka jest w świetnym stanie. Jak to ujął Brett Arends, dziennikarz finansowy z Marketwatch: „To tak jakby lekarz rodzinny skierował cię na długą, mocną chemioterapię, kiedy jesteś zupełnie zdrowy i nie masz raka”.  

Czy Musk w ogóle umie rządzić?

W amerykańskiej polityce byli już bardzo bogaci ludzie, którzy zajmowali bardzo wysokie stanowiska. Mówimy o państwie, w którym wiceprezydentem został Nelson Rockefeller, a prezydentem – dziś już dwukrotnie – Donald Trump. Ale nigdy nie doszło do sytuacji, w której najbogatszy człowiek świata, bez żadnego doświadczenia w administracji publicznej, przychodzi wyrzucić w kosmos jedną trzecią budżetu. Zwłaszcza człowiek, który już udowodnił, jak źle radzi sobie z zarządzaniem. Przykład Twittera idealnie to obrazuje. Kilka dni po tym, jak Musk kupił serwis, zwolnił mniej więcej połowę jego załogi, w ciągu kolejnych paru miesięcy wyrzucił w sumie 80 proc. pracowników. Nierzadko zwalniał całe zespoły, kompletnie dezorganizując strukturę organizacji. (Pisałam o tym w tekście „Flirtowaliśmy ze śmiercią. Jak się pracuje w firmach Elona Muska”). A wyniki finansowe spółki to dopiero śmiech na sali. Przychody reklamowe Twittera w 2022 r. wynosiły ponad miliard dolarów – po dwóch latach ręcznego sterowania Elona spadły do 600 milionów. Dwa lata temu cały Twitter był wyceniany na 5,7 mld dolarów. Pod rządami Muska jego wartość spadła do 673 milionów (źródło: dane Brand Finance).

Elon Musk, przyjmując propozycję Trumpa, powiedział, że chętnie porządzi, ale nie interesuje go „żadna pensja, żadna posada, żadne uznanie”. Innymi słowy, chce być urzędnikiem, ale… tak nieoficjalnie. Mieć potężny wpływ na życie milionów ludzi – ale nie ponosić za to żadnej odpowiedzialności. Rządzić – a nie podlegać demokratycznej kontroli. Najbogatszy człowiek świata chce zostać w USA szarą eminencją bez stanowiska, z którego można by go wyrzucić. Bezkarnie wprowadzać najdziksze pomysły. Zrobić sobie z państwa Stany Zjednoczone taką samą piaskownicę jak z Twittera. Amerykanie głosowali na Trumpa – ale dziś może bardziej powinni bać się Muska. 

Udział
© 2024 Wiadomości. Wszelkie prawa zastrzeżone.