Po pierwsze, ponoszone straty mogą odwieść agresora od zamiaru dalszego prowadzenia działań zbrojnych. Po drugie, nawet jeśli napastnik i tak „pójdzie na całość”, okupacje kiedyś się kończą, a pamięć społeczna i instytucjonalna pozostają na dłużej.

W tym ujęciu świadomość, że dana wspólnota „będzie walczyć jak lwy/wściekłe psy” może pełnić rolę polisy ubezpieczeniowej (na przyszłość, na okoliczność kolejnych wojennych zagrożeń).

I wreszcie trzeci argument, wynikający z wzajemnych zobowiązań. Wykrwawienie przeciwnika to również działanie na rzecz sojuszników. Niebezinteresowne, jeśli stoi za tym kalkulacja, że tamci ostatecznie doprowadzą do klęski wspólnego wroga.

Warianty mniej optymistyczne

Generalne możliwości militarne Polski nie są tajemnicą, a koncepcje obrony od dawna stanowią temat publicznych dyskusji. Ramy wyznaczane przez geograficzne, ekonomiczne, polityczne i wojskowe realia są w gronach eksperckich znane, wybrane elementy tych dociekań wchodzą w skład wiedzy potocznej – jak choćby fakt, że trudna do pokonania Wisła jest naturalną rubieżą obronną.

Byłoby wspaniałym zrządzeniem losu, gdyby „Królowa polskich rzek” wiła się gdzie indziej – najlepiej wzdłuż naszej wschodniej i północnej granicy – ale ona płynie tam, gdzie płynie, i nic tego nie zmieni.

Zmienne mogę być za to warunki geopolityczne, pośród nich sojusze. Jednak jakie silne by one nie były, wojskowe planowanie musi uwzględniać różne warianty zagrożeń, także te mniej optymistyczne. Na przykład takie, w których nie ma u nas dużych kontyngentów sojuszniczych wojsk i musimy sobie (w ogóle, bądź „tylko” przez jakiś czas) poradzić sami.

„Plan użycia sił zbrojnych RP” to dokument zawierający także takie scenariusze, określane mianem „samodzielnej operacji obronnej”. Oparte o realistyczną ocenę możliwości, wiodą do srogich wniosków.

Znając zarysy „Planu…”, politycy i publicyści formułują skraje odmienne oceny – czego byliśmy świadkami w ostatnich dniach (po tym jak prokuratura wystąpiła o uchylenie immunitetu Mariuszowi Błaszczakowi). Zdaniem jednych, w razie rosyjskiego ataku Wojsko Polskie od razu wycofa się za Wisłę. Zdaniem drugich, armia będzie bronić całości kraju.

Gdzie leży prawda? Ano „po środku”. I nie jest to wygodna prawda.

Intencja wykrwawienia wroga

Czy małe, zawodowe wojsko obroniłoby kraj tak rozległy jak Polska? Nie. Dlatego zrezygnowaliśmy ze stutysięcznej struktury na rzecz dwa, a docelowo trzy razy większej armii. Jeśli spełnione zostaną inne warunki – zaczniemy sensownie szkolić rezerwy i gromadzić zapasy – w razie zagrożenia Wojsko Polskie urośnie do 800-tysięcznych sił zbrojnych, zdolnych postawić Rosjanom „tamę”.

Niestety, wzrost liczebności (i potencjału) nie nastąpi z dnia na dzień – taka mobilizacja zajmie tygodnie, co musi oznaczać utratę części terytorium Rzeczpospolitej.

Bo nie da się trzymać 800 tys. ludzi pod bronią w sytuacji, gdy „tylko” grozi nam wojna. Nie uderzymy prewencyjnie, by z miejsca przenieść działania zbrojne na terytorium wroga. No i nierozsądnym byłoby delegowanie większości armii do bitwy granicznej. Już raz popełniliśmy ten błąd, w 1939 roku.

„Plan Zachód” zakładał obsadzenie całej zagrożonej granicy cienkim pasem linii obronnych. Łatwym do przełamania przy silnym punktowym ataku. Ten nastąpił w kilku miejscach jednocześnie, co poskutkowało oskrzydleniem przygranicznych formacji, a następnie ich okrążeniem i odcięciem od zaplecza. Tak uczynili Niemcy, mistrzowie wojny manewrowej. Rosjanie mistrzami nie są, ale dążyliby do tego samego.

Lecz oddanie im bez walki terenów od Bugu do Wisły wcale nie jest alternatywą. Ziemie wschodniej RP byłyby bronione, choć nie na zasadzie „ani kroku wstecz!”, a w ramach mobilnej operacji opóźniającej, prowadzonej z intencją jak największego wykrwawienia wroga. W tym samym czasie na zachodzie kraju, za Wisłą, gromadzono by najważniejsze siły i środki. Tak, by w odpowiednim momencie – w dobrym scenariuszu z pomocą sojuszników – przystąpić do kontrnatarcia na osłabionego przeciwnika.

Rosyjski sposób prowadzenia wojny

Istotą obrony wschodnich rubieży byłoby skanalizowanie ruchów rosyjskich wojsk tak, by ich marszruty nakładały się na miejsca wcześniej przygotowane przez Polaków. W praktyce oznaczałoby to zastosowanie taktyki spalonej ziemi – wysadzenie infrastruktury drogowej, kolejowej, lotniskowej, założenie setek pól minowych, przeszkód terenowych, rozerwanie tam, wałów, drenów, obalenie dziesiątek tysięcy drzew. Wystawienie kilkunastu mniejszych miast – przewidzianych do uporczywej obrony, mającej związać jak największą liczbę oddziałów nieprzyjaciela – na ryzyko całkowitego zniszczenia.

Przerażające, prawda? A to nie wszystko – spójrzmy na doświadczenia Ukrainy. Nie będę pisał o szczegółach rosyjskich zbrodni pod Kijowem czy w Izjumie; to powszechnie znane fakty. Równie znany jest los zgładzonego Mariupola.

Pragnę jedynie podkreślić, że owa bezduszna bezceremonialność Rosjan nie jest sumą występków niezdyscyplinowanych żołdaków, ale rosyjskim sposobem prowadzenia wojny. Po Buczy i Irpieniu wiemy, czym byłaby rosyjska okupacja. W takich okolicznościach oddawanie terenu – niezależnie od tego, jak byłoby korzystne z wojskowego punktu widzenia – zaczyna jawić się jako niezwykle wysoka cena.

A ukraińskie doświadczenia pokazują też coś innego. To mianowicie, że Rosjan może być trudno wyprzeć z zajętych obszarów. Ukraińcom udało się pogonić najeźdźców z Charkowszczyzny i części Chersońszczyźny, ale rozbili sobie zęby podczas prób rekonkwisty Zaporoża. Okupanci wryli się w ziemię, z której ich nie wyrwano i zapewne już się to nie uda.

Tamci umieją liczyć

Oczywiście, NATO miałoby większe siły i technologiczną przewagę, lecz Rosjanie mogliby schronić się za tarczą atomowego szantażu („zostawcie nam to, co zajęliśmy, bo inaczej użyjemy broni jądrowej”). Owszem, i Sojusz dysponuje głowicami, ale wojna to również kalkulacja, w którym momencie należy odpuścić. Lepiej, by nasze terytoria nie stały się przedmiotem takich rozważań.

A to i tak „niezły” scenariusz, w którym mamy u boku sojuszników.

Na szczęście ryzyko, że będziemy musieli kanalizować ruchy Rosjan i skazać część ludności na ich brutalne postępowanie, jest bardzo małe. Za sprawą Ukraińców, którzy pogruchotali rosyjską armią (i NATO, które Ukraińcom w tym pomogło), Rosja nie stwarza dla Polski poważnego zagrożenia. I ten stan utrzyma się przez co najmniej kilka lat. Ale mówimy o agresywnym reżimie, który nie raz już dowiódł wrogich zamiarów wobec sąsiadów.

Trzeba więc uznać, że licho spać nie pójdzie – i nie ustawać w przygotowaniach na najgorsze. By w „razie W” oddać jak najmniej, za jak największą cenę. Tamci umieją liczyć, sprawmy, by w kalkulacjach wyszło im, że atak na nas się nie opłaca…

Udział
© 2025 Wiadomości. Wszelkie prawa zastrzeżone.