Kilkanaście dni temu niewprawionych obserwatorów konfliktu na Wschodzie zszokował film przedstawiający „selekcję” rannych Rosjan. Mężczyzn o kulach i w temblakach, jako wystarczająco sprawnych, kierowano z powrotem na front. Aberracja? Z pewnością, a zarazem wydarzenie niebędące pojedynczym incydentem. Dość poczytać rosyjskie fora i opinie uczestników „spec-operacji” oraz członków ich rodzin, gdzie mowa jest o powszechnym „utylizowaniu kalek” (dosłowny cytat).

Patriotyzm? „Kasa, misiu, kasa!”

Dlaczego tak się dzieje? Kontekst kulturowy (brak poszanowania dla ludzkiego życia), to raz. Dwa, jest to skutek zużywania się zasobów finansowych rosyjskiej machiny wojennej. Ochotnicy, poza relatywnie wysokim żołdem, otrzymują jednorazowe premie za wstąpienie do armii. Każdy kolejny wojskowy to wydatek, a państwo ma coraz mniej pieniędzy. Z dostępnych informacji wynika, że akcja rekrutacyjna dramatycznie wyhamowała – w niektórych regionach Rosji powołuje się o dwie trzecie mężczyzn mniej, nie dlatego, że ich brakuje, ale ponieważ nie ma im z czego wypłacić premii („kasa misiu, kasa”; z patriotycznego obowiązku Rosjanin do wojska nie idzie).

Taki stan rzeczy niejako wymusza konieczność maksymalnego wykorzystania już dostępnych zasobów ludzkich. Kaleka nie pójdzie do szturmu, wciąż jednak ma karabin i stanowi dla przeciwnika potencjalne zagrożenie. I doczłapie się do strefy operowania ukraińskich dronów. I tam zginie, zużywając wrogowi amunicję, której na zdrowych Rosjan może Ukraińcom zabraknie. Straszne? Cóż, mówimy o armii funkcjonującej w oparciu o zwyrodniałe reguły i o wojsku, którego dowódcy są przekonani, że wojna musi się rozstrzygnąć w ciągu najbliższych kilkunastu tygodni.

Trup ściele się gęsto, ale innej drogi nie ma

Nie mniej szokujące są praktyki, jakich rosyjscy dowódcy dopuszczali się wobec żołnierzy z Korei Północnej. Rzucanych do kolejnych szturmów bez wsparcia artylerii, czołgów i wozów bojowych. Nie dziwi zatem, że po trzech miesiącach walk w odwodzie kurskim północnokoreański kontyngent stracił 5 z 11 tys. ludzi. Winić za to należy rasizm rosyjskich oficerów? Ich niekompetencję? Owszem, ale gwoli uczciwości trzeba podkreślić, że generałowie Putina podobny los gotują także rosyjskim podwładnym. Coraz więcej „mięsnych szturmów” realizowanych jest bez sprzętu ciężkiego, wielokrotnie w roli „zamienników” Rosjanie używają motocykli i przerobionych cywilnych pojazdów. Trup ściele się gęsto, ale i Ukraińcy przy tej okazji się zużywają. No i innej drogi nie ma, bo radzieckie rezerwy sprzętowe są na wykończeniu, a nowej broni przemysł produkuje w dalece niewystarczających ilościach.

A na horyzoncie czai się widmo nieefektywności kolejnych gałęzi gospodarki. Ukraińska kampania dronowa, wymierzona w rosyjskie rafinerie, długotrwale obniżyła możliwości produkcyjne połowy zakładów (dwóch trzecich rafinerii położonych w europejskiej części Rosji). A będzie gorzej – Kijów dostał „zielone światło” z Waszyngtonu na atakowanie celów w głębi Federacji przy użyciu broni „made in USA”. Jeśli w ukraińskim arsenale pojawią się amerykańskie lotnicze pociski manewrujące – dla których platformę stanowią samoloty F-16 – szybkość i precyzja ataków znacząco wzrosną. Wzrosnąć ma presja ekonomiczna Stanów wymierzona w Rosję. Zapowiedź dealu z arabskimi potentatami naftowymi – którego efektem byłoby obniżenie cen ropy – wywołała na Kremlu zrozumiałą wściekłość. Rosyjski wysiłek wojenny w istotnej mierze finansowany jest ze sprzedaży kopalin. A Keith Kellogg, specjalny wysłannik Trumpa do spraw Ukrainy, mówi publicznie o dodatkowych sankcjach gospodarczych, którymi można by obłożyć Rosję. 

Nieważne kto kupił i jest właścicielem

Presja na Ukrainę to dla USA jeszcze łatwiejsze zadanie. Jakkolwiek można sobie wyobrazić, że Europa w większym stopniu niż do tej pory „dźwignie” finansową pomoc dla Kijowa, o tyle trudno pisać takie scenariusze w odniesieniu do wsparcia materialnego. Ostatnie dni przyniosły w tym zakresie pouczającą historię. Na przełomie stycznia i lutego media donosiły o tym, że amerykańskie wojsko przetransportowało z Izraela do Polski około 90 pocisków Patriot. Następnie amunicja trafiła do Ukrainy, rzutem na taśmę odtwarzając bieżący zapas antyrakiet. Pociski pochodziły z magazynów armii izraelskiej, która cały system Patriot – łącznie osiem baterii – wycofała już ze służby (zastępując go własnym uzbrojeniem). Kijów zabiega o pozyskanie eks-izraelskich wyrzutni i radarów. Ukraina ma siedem baterii Patriot, potrzebuje ponad 20. Dostawy z Izraela pozwoliłyby na podwojenie potencjału i zbudowanie parasola dla większości kraju. Rzecz w tym, że mówimy o broni amerykańskiej. Nie ma znaczenia, kto ją kupił i pozostaje formalnym właścicielem, podobnie jak nieistotne jest to, że część komponentów produkowana jest poza Stanami (rakiety buduje na przykład także Japonia). Ostateczna decyzja co do sposobu wykorzystania Patriotów i tak pozostaje w gestii Amerykanów.

Europa dysponuje porównywalnymi systemami, ale do tej pory zdołała wygospodarować na rzecz Ukrainy dwie baterie. Cztery pozostałe z europejskich dostaw to… amerykańskie Patrioty (trzy jednostki z Niemiec, jedna z Rumunii).

Nieprzewidywalny amerykański „wice”

Równie ograniczone są europejskie możliwości dotyczące broni pancernej. Kontynentalni sojusznicy Ukrainy mają jeszcze trochę posowieckich czołgów (najwięcej Polska), ale „nawis” nowocześniejszych zachodnich konstrukcji w zasadzie został zużyty. Tymczasem po wyczerpujących walkach z ubiegłego roku ukraińskie siły zbrojne zaczynają odczuwać krytyczny brak broni pancernej. I znów, tylko USA mają odpowiedni zapas – samych czołgów i mocy produkcyjnych, potrzebnych do „wyszykowania” zmagazynowanych maszyn – by w miarę szybko (w miarę…) wysłać do Ukrainy niesymboliczną partię Abramsów.

Ukraińcom brakuje też bojowych wozów piechoty. Europejskie konstrukcje (jak choćby nasz Rosomak) nie zawodzą na polu bitwy, ale dużo i szybko tego rodzaju sprzętu mogą dostarczyć tylko Amerykanie. Idzie przede wszystkim o Bradleye, które z uwagi na trakcję gąsienicową lepiej niż pojazdy kołowe sprawdzają się w ukraińskich warunkach terenowych.

I można by tak długo wymieniać kolejne rodzaje potrzebnego uzbrojenia – dość stwierdzić, że bez USA ani rusz. A tyczy się to także bardziej „miękkich” form wojskowego wsparcia. Bez starlinków nie sposób wyobrazić sobie wymiany informacji między ukraińskimi jednostkami. Teoretycznie dałoby się zastąpić terminale SpaceX nowoczesnymi europejskimi systemami komunikacyjnymi, tyle że to wymagałoby czasu. A więc okresowej „ślepoty” i „głuchoty” niemal całej armii. W tym kontekście nieco zatrważający jest fakt, że palec nad przyciskiem „on-off” trzyma nieprzewidywalny amerykański „wiceprezydent” Elon Musk.

Udział
© 2025 Wiadomości. Wszelkie prawa zastrzeżone.