Według izraelskiej telewizji Channel 12 jeszcze w poniedziałek izraelski gabinet wojenny podjął decyzję o „wyraźnym i mocnym” uderzeniu odwetowym. Miano uznać, że innej opcji nie ma wobec zmasowanego irańskiego ataku w nocy z soboty na niedzielę. Oficjalnie tego rodzaju deklaracje nie padły. Szef Sztabu Generalnego Izraela generał porucznik Herzi Halevi powiedział publicznie jedynie tyle, że atak Iranu „spotka się z odpowiedzią”.

Jastrzębie zapędy części skrajnie prawicowych polityków w obecnym rządzie ograniczają USA. Amerykanie mają naciskać na wstrzemięźliwość, aby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli, doprowadzając do otwartej wojny regionalnej. Pomoc wojska USA miała istotne znaczenie w odpieraniu irańskiego ataku, więc Waszyngton ma narzędzie nacisku na Izraelczyków, grożąc jej wycofaniem. Amerykańska telewizja NBC twierdzi, powołując się na anonimowych przedstawicieli administracji, że Izrael raczej nie uderzy na Iran bezpośrednio, ale na różne proirańskie organizacje w regionie. Mają tego jednak nie być pewni, bo rozmawiali o tym z izraelskimi partnerami jeszcze przed irańskim atakiem.

Uderzenie o innym charakterze

Najcięższą odpowiedzią byłoby przeprowadzenie analogicznego uderzenia. Czyli zmasowanego ataku rakietowo-lotniczego na wybrane strategiczne obiekty o znaczeniu militarnym. Narzędzia i konkretne cele byłyby jednak inne. W kwestii tych pierwszych, to izraelskie wojsko posiada inne zdolności niż jego irańscy przeciwnicy. Zamiast na prostsze i tańsze rakiety oraz drony, stawia od dekad głównie na zaawansowane lotnictwo. Chejl ha-Awir, bo tak potocznie bywają nazywane izraelskie siły powietrzne, są jednymi z najlepszych na świecie, a na pewno w regionie. Dysponują nowoczesnym sprzętem opartym głównie o samoloty z USA, ale zmodyfikowane pod izraelskie potrzeby przez lokalny przemysł oraz przenoszące mieszankę amerykańskiego, oraz izraelskiego uzbrojenia. Do tego mają cenne instytucjonalne doświadczenie z dekad otwartych wojen z państwami arabskimi, oraz przeprowadzania nalotów na trudne cele w rodzaju irackiego reaktora w Osirak.

Do ataku w wariancie maksymalnym najpewniej zostałyby użyte głównie F-35 i F-15, wsparte przez maszyny rozpoznawcze i latające tankowce. Do tego drony dalekiego zasięgu i być może rakiety balistyczne Jerycho 2 i 3. Oficjalnie nie wiadomo nic o tym, aby Izraelczycy posiadali rakiety manewrujące dalekiego zasięgu w rodzaju amerykańskich JASSM-ER. Jedynie własnej produkcji Delilah, które mają jedynie około 250 kilometrów zasięgu oraz nowe Ice Braker, co do których nie ma pewności, że są już w służbie. Ich deklarowany zasięg to 300 kilometrów. Do tego być może rakiety rodziny Sparrow, które oficjalnie służą do symulowana celów dla izraelskiej obrony przeciwrakietowej, ale niewiele je różni od zaawansowanych rakiet aerobalistycznych z zasięgiem rzędu setek kilometrów. Mogą je odpalać F-15. Relatywnie krótkie zasięgi większości izraelskiego uzbrojenia oznaczają, że lotnictwo musiałoby się wedrzeć nad sam Iran, gdyby chciało zaatakować obiekty w jego centralnej części.

Dodatkowy problem jest taki, że Izraelczycy lecąc nad Iran, muszą wlecieć w przestrzeń powietrzną co najmniej dwóch państw spośród Syrii, Jordanii, Iraku i Arabii Saudyjskiej. Syria jest otwarcie wroga, ale nie ma jak się skutecznie przeciwstawiać. Irak stara się zachować neutralność, ale Iran ma w nim silne wpływy dzięki licznej grupie wyznawców szyizmu. Jordania wsparła Izrael w obronie przed atakiem, ale wesprzeć w ataku to inna sprawa. Arabia Saudyjska jest wroga Iranowi, więc być może byłaby skłonna do przymknięcia oczu na wykorzystanie swojej przestrzeni powietrznej. Uzyskanie zgody na przelot lub wywalczenie jej siłą, dokłada kolejną warstwę komplikacji.

Ryzykowna i trudna operacja

Można zakładać, że cel Izraelczycy wybraliby sobie jeden z obiektów związanych z irańskim programem jądrowym lub rakietowym. Obawiając się takiego ataku, Irańczycy umieścili jednak kluczowe obiekty pod ziemią. Zakłady wzbogacania uranu w Fordow i Natanz w centrum kraju mają mieć najważniejsze elementy umieszczone w głębokich wzmocnionych bunkrach, co czyni je teoretycznie podatnymi na trafienia jedynie ciężkich bomb lotniczych, ewentualnie rakiet balistycznych. Należące do Korpusu Strażników Rewolucji arsenały rakietowe są poumieszczane w tunelach pod górami. Pewne uszkodzenie, a co dopiero zniszczenie takich obiektów, wymagałoby precyzyjnych trafień specjalną amunicją i wtargnięcia samolotami bezpośrednio nad nie. To kolejne poważne utrudnienie.

Na korzyść Izraelczyków, poza ich technologią oraz doświadczeniem, przemawia tylko słabość irańskiej obrony czynnej. Lotnictwo jest mieszaniną starych maszyn zachodnich i radzieckich o ograniczonym potencjale. Jego najcenniejsze maszyny to kilkadziesiąt MiG-29 i F-14 o nieznanej sprawności. Naziemna obrona przeciwlotnicza to zbieranina starego sprzętu zachodniej i radzieckiej produkcji, ograniczona liczba dzieł irańskiego przemysłu (twórcze kopie zagranicznych rozwiązań o nieznanych możliwościach) oraz 4 baterie rosyjskiego systemu S-300 (razem 16 wyrzutni), które są prawdopodobnie najpoważniejszym orężem Irańczyków w walce o ich niebo. Izraelczycy w przeszłości radzili sobie popisowo ze znacznie silniejszymi przeciwnikami, więc tym razem najpewniej też by sobie poradzili.

Gdyby w Tel Awiwie rzeczywiście zapadła decyzja o mocnej odpowiedzi, to można przypuszczać, iż wybrano by za cel jeden ze wspomnianych obiektów związanych z arsenałem rakietowym lub programem atomowym. Część Izraelskich polityków, w tym obecny premier Benjamin Netanjahu, od lat wyrażają opinię, że należy to zrobić. Teraz mają bardzo dobry pretekst. Byłaby to jednak trudna operacja ze względu na odległość i konieczność atakowania obiektów ukrytych pod ziemią. Gdyby Izraelczycy zdecydowali się zrobić to, co wychodziło im najlepiej w przeszłości, to operacja najpewniej miałaby kombinowany charakter i zostałyby w niej użyte samoloty, drony oraz rakiety. Większość miałaby za zadanie wyrąbać oraz zabezpieczyć drogę do celu dla niewielkiej grupy uderzeniowej. Duże znaczenie miałby czynnik zaskoczenia i szerokie użycie systemów walki radioelektronicznej.

Inne opcje na stole

Ogólnie rzecz biorąc poważne uderzenie na jakiś obiekt strategiczny w Iranie byłoby trudną operacją, obarczoną dużym ryzykiem strat i nieosiągnięcia odpowiedniego poziomu zniszczeń, aby było możliwe ogłoszenie sukcesu. Natomiast ewentualne zestrzelenie izraelskich samolotów nad Iranem i dostanie się ich załóg do niewoli, byłoby poważnym problemem dla Izraelczyków. Nie wspominając o poważnym koszcie dyplomatycznym zadziałania wbrew woli USA oraz potencjalnego naruszenia przestrzeni powietrznej sąsiadów na dużą skalę.

Jest więc możliwe, że izraelski rząd zdecyduje się na bezpieczniejszą opcję. Można sobie wyobrazić atak samymi rakietami balistycznymi Jerycho-2 z głowicami konwencjonalnymi, przed którymi Irańczycy mogliby próbować się bronić systemami S-300. Mają je w wersji PMU2, teoretycznie zdolnej przechwytywać takie cele. Do tego ataki rakietami odpalanymi z samolotów z bezpiecznej odległości na jakieś mniej ważne cele bliżej granicy, ewentualnie użycie takich o dalekim zasięgu mogących sięgnąć strategicznych obiektów w środku Iranu, o których aktualnie nie wiadomo nic publicznie.

Może być też opcja więcej tego samego. Na przykład jeszcze silniejsze ataki lotnicze na sponsorowane przez Iran organizacje w Libanie, Syrii i Jemenie oraz wizytujących je irańskich oficerów i oficjeli, a do tego operacje sabotażu, zamachy i ataki cybernetyczne w samym Iranie. Do takiego wyboru zdają się Izraelczyków przekonywać Amerykanie, niechcący muszący sobie radzić pół roku przed wyborami z ryzykiem wybuchu otwartej wojny regionalnej na Bliskim Wschodzie. Tego rodzaju operacja musiałaby mieć jednak spektakularny charakter, aby izraelski rząd mógł twierdzić, że adekwatnie odpowiedział na zmasowany i bezpośredni irański atak. Inaczej może mieć problemy z prawą stroną sceny politycznej, od której poparcia zależy utrzymanie się Netanjahu u władzy.

Udział
© 2024 Wiadomości. Wszelkie prawa zastrzeżone.