„Jeśli chcesz mieć ojca na Wigilię, masz zapłacić pół miliona”. Kulisy porwania ojca dewelopera z Kobyłki

Jest 19 grudnia 2019 roku. Tomasz N. ma sporo planów. 71-latek wstaje skoro świt, by odwieźć żonę Bożenę do pracy. Po drodze zatrzymują się jeszcze w dużym dyskoncie spożywczym. Zbliża się Boże Narodzenie, lista zakupów zdaje się nie mieć końca. Ona idzie do pracy, on ma wrócić do domu. Musi się przygotować, bo za trzy godziny będzie żegnał sąsiada, który zmarł przed kilkoma dniami. Na cmentarzu nikt go jednak nie zobaczy, a ustalenie, jak wyglądały jego ostatnie godziny życia, będzie dla śledczych nie lada wyzwaniem. 

O godzinie 13.04 na ekranie telefonu należącego do Adama N. wyświetla się numer ojca. Odbiera, ale słyszy w słuchawce głos obcego człowieka. ” Jeśli chcesz mieć ojca na Wigilię, masz przekazać pół miliona złotych. Daję ci cztery godziny!” – słyszy mężczyzna. Rozmowa trwa dwadzieścia sekund.  Szantażowany syn Tomasza N. i jego żona jadą na Komisariat Policji w Kobyłce. Są przerażeni. 

19 grudnia wieczorem, przy ulicy Niskiej w Kobyłce odnajduje się należąca do Tomasza N. honda civic. W środku, pod wycieraczką, leżą kluczyki. 

Miłość, miliony i bmw 

Rodzina N. jest w Kobyłce powszechnie znana. Adam i jego żona prowadzą dobrze prosperującą firmę deweloperską, stawiają nieduże budynki mieszkalne w swojej miejscowości. Od ponad dekady (a dziś już prawie dwóch) dają zatrudnienie miejscowym i są bardzo szanowani. Prawdopodobnie stają się także obiektem plotek w związku z domniemanym bogactwem. Jednak Tomasz N. jest człowiekiem bardzo skromnym. Dorabia do emerytury handlując słodyczami m.in. wśród pracowników budowlanych, zatrudnionych u Adam. Jest raczej ufny i towarzyski, ludzie go lubią. To wszystko jest powszechną wiedzą dla mieszkańców tych okolic. Wie o tym także 48-letni wtedy Andrzej K., który był kiedyś sąsiadem Tomasza i Bożeny. Jego, w przeciwieństwie do rodziny N. ani robota, ani pieniądze się nie trzymają. Ale od niedawna ma solidną motywację, żeby się odkuć i stanąć na nogi. Bo Andrzej się zakochał. 

Aleksandra, do której zapałał gorącym uczuciem, mieszka na co dzień w Działdowie. Chciałby jej zaimponować, ale obiektywnie nie ma czym. Jest za to świetnym bajarzem, afirmuje więc bogactwo, które wkrótce ma na niego spłynąć. Nie dzieli się detalami tego planu z partnerką, choć wszystko później wskazywać będzie na to, że dokładnie i z dużym wyprzedzeniem planował zamach na Tomasza N. Okaże się na przykład, że już 6 grudnia przymierzał się do zakupy używanego bmw. Rozmawiał z właścicielką pojazdu o konkretach, choć nie miał na ten pojazd pieniędzy. Ale miał pomysł jak je zdobyć. 

Macie kasę? 

Trzy godziny po pierwszym telefonie porywacza, rodzina N. odbiera kolejne połączenia. Mają nawet wrażenie, że słuchawkę przejął ktoś inny, bo ten, który dzwonił wcześniej, był stanowczy i spokojny, a głos miał nieco chrapliwy. Teraz rozmówca jest wyraźnie podekscytowany, a może nawet rozzłoszczony? Nie robi wrażenia pewnego siebie, wręcz przeciwnie. Adam N. zezna później, że porywacz był „jakimś prostakiem”. Im więcej mówił, tym bardziej obnażał swój brak profesjonalizmu i targające nim emocje.  „Macie kasę?” – wykrzyczał na wstępie. Rozmowy są już kontrolowane i nagrywane przez funkcjonariuszy policji. Zadaniem synowej jest jak najdłużej utrzymać kontakt ze sprawcą uprowadzenia, który cały czas zapewnia, że chorujący przewlekle Tomasz N. jest cały i zdrowy, przyjmuje niezbędne leki. Magda N. wyjaśnia porywaczowi, że rodzina nie jest w stanie tak szybko uzbierać pięciuset tysięcy złotych. Mają ułamek tej kwoty, dokładnie 87 tysięcy. „Niech będzie” – mówi i podaje dzieciom 71-latka dokładne instrukcje: na ulicy Przyjacielskiej w Kobyłce, pod posesją numer dwa, stoi toyota corolla. Pieniądze mają położyć przed samochodem. Magda N. zostawia tam reklamówkę z napisem „Bingo bistro&cafe” , a w niej ustaloną kwotę. Numery banknotów są spisane.  

Ulica Przyjacielska w Kobyłce. To tu miał być przekazany okup GOOGLE STREET VIEW

Magda z Adamem wierzą, że wpłacone pieniądze pozwolą im odzyskać ojca. Dowiadują się od porywacza, że Tomasz czeka pod sklepem Panorama w Kobyłce. Ale emeryta nie ma. W międzyczasie pieniądze z okupu znikają, a kontakt z tajemniczym gangsterem się urywa.  

Ja Cię wystroję 

Bliscy 71-latka odchodzą od zmysłów, a Andrzej K. triumfuje. Jedzie rowerem z reklamówką pieniędzy najpierw po żubrówkę do sklepu, a później do znajomego grabarza, u którego w ostatnim czasie dorabiał. Krzysztof G. zapamięta dobrze to popołudnie, bo Andrzej jest tak szczęśliwy, że niemal fruwa. Jest także bardzo hojny. Oprócz tysiąca złotych, które ma być opłatą „za przygarnięcie”, G. dostaje jeszcze dziesięć tysięcy złotych pożyczki. Nie jest tym faktem szczególnie zdziwiony, bo Andrzej K. zapowiadał złoty deszcz od tygodni. „Zobaczysz, Krzysiek, że wkrótce się odkuję!” – zapewniał. Mówił jednak, że źródłem fortuny jest jego konkubina, która sprzedaje na Mazurach ziemię „pod Biedronkę”.   

W nocy z 20 na 21 grudnia Andrzej K. dobija na Messengerze targu z kobietą sprzedającą bmw. Do komisu w Radzyminie jedzie taksówką, płaci gotówką 22 tysiące złotych. Nowym autem zawita jeszcze do Izabeli G., której przekazuje trzy tysiące złotych, jakie był winien jej mężowi. Dorzuca im także 200 złotych. „Będzie Emil miał na jakieś dobre whisky!” – rzuca na do widzenia. Stamtąd już prosto do Działdowa, gdzie z ukochaną Aleksandrą, jej dziećmi i rodziną mają spędzić święta. „Wystroję Cię, kochana!” – pisze partnerce w SMS-ie. Tego dnia bawi się w świętego Mikołaja. Zabiera kobietę z dziećmi  na bazar, robi duże zakupy. funduje jej także pieska rasy shitzu, za którego płaci kolejne tysiąc trzysta złotych. Żeby nie przehulać świeżo zdobytej fortuny, zwraca się do swojego ojca. To właśnie jemu daje na przechowanie 36 tysięcy złotych. Prosi o dyskrecję. 

Nikt z krewnych i przyjaciół nie odnotuje, żeby Andrzej zachowywał się dziwnie. Faktycznie trudno mu było ukryć podekscytowanie, ale nie przypominał człowieka, który przed momentem dokonał zbrodni, porwał i zabił człowieka. On jednak ma to z tyłu głowy. Wieczorem przypomina sobie, że w koszyku rowerowym zostawił etui od telefonu, należące do ofiary. Prosi Krzysztofa G. żeby spalił ten przedmiot, nie tłumaczy dlaczego. A tamten nie pyta. 

Wśród nocnej ciszy 

Media milczą o sprawie porwania z Kobyłki. Nie ma wzmianki ani na ogólnopolskich portalach, ani na lokalnych forach. To prawdopodobnie usypia czujność Andrzeja K. Mężczyzna nie ma pojęcia, że od samego początku w sprawę angażują się policjanci z Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, Centralne Biuro Śledcze Policji oraz Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Od 19 grudnia trwa nierówna walka z czasem, namierzanie napastnika, który porwał Tomasza N. i poszukiwania samego zaginionego. Przeczesywana jest dosłownie każda dziura w Kobyłce, typowani są potencjalni sprawcy. Policja analizuje zapisy z monitoringu, podsłuchuje telefony. Kluczowe okażą się logowania urządzenia, z którego korzystał sprawca. Podejrzenia na 48-latka padną dzień przed Wigilią.  Gdy namierzają go w Działdowie, nie czekają  z zatrzymaniem do rana. Wierzą, że Tomasz N. jest przetrzymywany w niewoli i każda godzina zwłoki może zaważyć o jego życiu. Wpadają do mieszkania Aleksandry kilka minut po północy.   

Strzelałem do papieża 

Początkowo Andrzej K. jest podejrzany tylko o uprowadzenie 71-latka. Prokuratura nie ma jeszcze dowodów, że mężczyzna skrzywdził ofiarę. Podczas pierwszego przesłuchania K. oznajmia, że nie ma nic wspólnego z porwaniem. Tragicznego dnia dostał od znajomego Ukraińca reklamówkę z telefonem komórkowym, z którego miał zadzwonić do Adama N. i zażądać pół miliona złotych okupu. Potem zleceniodawca zmusił go do wykonania kolejnych połączeń. To również on był odpowiedzialny za odebranie okupu, który miał zawieźć do Hotelu Gregory w Kobyłce. Na posiedzeniu aresztowym wszystkiego się jednak wypiera. „To była wersja policji, nie wiedziałem, że to będzie szło na papier. Ja im mówiłem, że zgodzę się i podpiszę wszystko. Nawet, że strzelałem do papieża” – wyjaśniał.   

Kolejne przesłuchania i wizje lokalne były coraz bardziej absurdalne. Andrzej K. mówił coś, by za chwilę to odwołać.  I za każdym razem zapewniał prokuratora Andrzeja Jaczewskiego, że pokrzywdzony przychodzi do niego we śnie, więc „tym razem powie, jak było”. W którejś wersji przyznał, że to on wymyślił porwanie Tomasza N., bo spodziewał się, że jego majętny syn bez problemu zapłaci  spory okup za uwolnienie ojca. Jednak to nie on, a rzekomy Ukrainiec,  miał seniora skrzywdzić. Ciało ukryli wspólnie, a samochodu K. pozbył się już na własną rękę.  

Innego dnia opowiada m.in., że za pomysłem porwania stoi krewny Tomasza N., o imieniu Ryszard, który żalił się na złe relacje z rodziną i zazdrościł im majątku. Tę wersję również odwołał, tłumacząc, że to wymysł policjantów, którzy zmuszali go do mówienia. „Był nacisk, żeby zakończyć sprawę, bo są święta” – twierdził. 

Jeszcze inny scenariusz przedstawiony przez podejrzanego brzmiał następująco: on i Ukrainiec namierzają ofiarę pod cmentarzem w Kobyłce.

71-letni Tomasz N. został porwany spod cmentarza w Kobyłce
71-letni Tomasz N. został porwany spod cmentarza w Kobyłce GOOGLE STREET VIEW

K. się ukrywa, żeby Tomasz N. go nie rozpoznał, a obcokrajowiec atakuje i wpycha 71-latka do swojego auta. W tym czasie K. ukrywa samochód ofiary na tyłach cmentarza. Po powrocie okazuje się, że wspólnik przesadził i zabił emeryta. Ukrywają zwłoki w świeżym grobie na cmentarzu. Ten trop jest natychmiast sprawdzany. 

Dwie kupki ziemi 

Śledczy ustalają, czyj pochówek był zaplanowany w dniu zniknięcia Tomasza, więc i który grób mógł być o poranku jeszcze pusty. Do ekshumacji dochodzi 28 grudnia. Najpierw otwierany jest grób mężczyzny, pod którego trumną miały znajdować się zwłoki Tomasza N.  Później rozkopano także miejsce pochówku pani Mieczysławy. Zwłok zaginionego nie ma ani w trumnach, ani pod nimi.  

Śledczy tracą do K. cierpliwość. Mężczyzna dużo mówi, a niewiele z tego wynika. Złamie się dopiero 29 grudnia, choć z jego wyjaśnień wynikać będzie później, że i te deklaracje zostały mu zasugerowane przez policjantów. Funkcjonariusze mieli na nim wywierać presję, m.in. skacząc mu po stopach tak „że paznokcie przez rok schodziły”. Andrzej K. wyjaśnia, że ofiara zginęła w okolicy cmentarza, a zabił go ukraiński wspólnik. Mieli plan, żeby zakopać ciało  w grobie, ale poddali się i wrócili z nim do samochodu. Martwego 71-latka wywieźli do lasu. W czasie wizji lokalnej K. prowadzi policjantów na ulicę Wygonową w Kobyłce. „Tam jest leśna droga, która prowadzi do przecinki nad linią wysokiego napięcia. Tam trzeba skręcić w prawo i po około 80-100 metrach leżą dwie kupki ziemi. Za nimi leży ciało” – mówi. Tłumaczy, że na pokrzywdzonym położyli kawałek drewna, żeby dało się go znaleźć nawet przy dużych opadach śniegu. Ale śniegu było niewiele. Ciało Tomasza N. leżało na polanie, niedaleko mało uczęszczanej ścieżki. Było je widać z daleka, bo mężczyzna odziany był w jaskrawoniebieską kurtkę zimową. Trudno uwierzyć, że przez 10 dni nikt nie odnalazł zwłok. Sprawca, bądź sprawcy, nie dołożyli starań, by je ukryć. Pojawiło się podejrzenie, że mogli przenosić zwłoki w międzyczasie. Ale dowodów na to nie było.  

Personalia domniemanego wspólnika ustalono później – ma na imię Oleksiej i jest pracownikiem budowlanym. Miał jednak solidne alibi, bo tego dnia od rana pracował, więc nie mógł być z Andrzejem K. w lesie. Poza tym nie mógł brać udziału w tak opisanym zdarzeniu z innej przyczyny – nie posiada samochodu i nie potrafiłby go prowadzić.  

Wstydziłem się 

14 stycznia ogłasza policjantom z konwoju, że chciałby „powiedzieć całą prawdę”. Mówi, że Tomasza N. spotkał w okolicy cmentarza w Kobyłce. Namówił swoją przyszłą ofiarę, by ten zgodził się podjechać z nim na ulicę Wygonową, w okolicy trasy S8. Twierdził, że pracujący tam budowlańcy z Ukrainy mogą być chętni do zakupu słodyczy i alkoholu od 71-latka. Mężczyzna najprawdopodobniej ucieszył się, zależało mu by pozyskać nowych klientów. Na pewno nie bał się zaprosić Andrzeja K. do samochodu, nie byli sobie obcy. „Pojedźmy przez las, szybciej będzie” – rzuca najprawdopodobniej 48-latek. W połowie trasy „na wysokości dwóch kupek trocin” K. prosi o postój, chce mu się siku. Pokrzywdzony nie zdąży zareagować, gdy K. zaatakuje. „Zaświtało mi w głowie, żeby go zatrzymać i potem zażądać okupu” – wyzna. Z późniejszej opinii patomorfologów wynikać będzie, że Tomasz N. zmarł w wyniku uduszenia gwałtownego, spowodowanego zaciśnięciem przedramienia na krtani. Wcześniej najprawdopodobniej został uderzony czymś ciężkim w tył głowy.  

Porywacz twierdzi, że nie był świadomy, że emeryt nie żyje, choć jego działania wskazują na coś innego. „Widocznie go za mocno ścisnąłem” – podaje do protokołu. Po zabójstwie K. kradnie telefon 71-latka i odjeżdża jego samochodem, który porzuca w okolicy cmentarza. Chce sprowokować domysły, że 71-latek zgodnie z planem przyjechał na pogrzeb sąsiada i dopiero wtedy zniknął.  

– Dlaczego Pan wcześniej wyjaśniał inaczej? – dopytuje prokurator. 

– Wstydziłem się, grałem na czas – oświadcza. 

Wycofuje się z historii o Ukraińcu, który miał z nim porwać i zabić Tomasza N. Ponoć udział Oleksieja w zdarzeniu tez wymyślili policjanci. I na Facebooku wskazywali podejrzanemu prawdopodobnych wspólników. On po prostu wybrał akurat tę osobę, choć nie miała nic wspólnego z zaginięciem mieszkańca Kobyłki. 

Pokora, jaką K. prezentuje przed prokuratorem 14 stycznia, ulatnia się błyskawicznie. Osadzony w Areszcie Śledczym Warszawa-Białołęka pisze list z pogróżkami do syna i synowej swojej ofiary. Domaga się od nich wycofania zeznań, które doprowadziły do jego zatrzymania. Jeśli natychmiast nie odzyska wolności, zaplanuje i zorganizuje porwanie ich dzieci. Taka wiadomość nigdy nie przeszłaby więziennej ani prokuratorskiej cenzury, więc K. daje list swojemu koledze spod celi, a ten z kolei przekazuje kartkę siostrze. Jej zadaniem jest przepisać treść na komputerze i wysłać pod wskazany adres. Studentka bezmyślnie realizuje polecenia, najprawdopodobniej nieświadoma konsekwencji prawnych. A rodzina ofiary natychmiast zgłasza sprawę policji. Cała trójka – K., współwięzień i jego siostra – zostają za to później skazani.  

Żadnych okoliczności łagodzących 

Sędzia Małgorzata Wasylczuk z Sądu Okręgowego Warszawa-Praga musiała mieć do Andrzeja K. anielską cierpliwość. Z odczytywanych mu protokołów wybierał wątki, które mu pasowały. Raczej trzymał się wersji, że policja wmanewrowała go w przyznanie do winy, choć żadnej zbrodni nie popełnił. Sugerowali jak było, szczegółowo opisywali ustalone w toku śledztwa fakty. Pokazywali mu nawet jak zadawał ciosy, żeby później wszystko dobrze opisał do protokołu. Gdy nie chciał współpracować, to albo go bili, albo straszyli, że jego ukochana Ola „skończy w burdelu w Holandii”, krzywda miała stać się również jego ojcu. „Policjanci mówili, że starzy wołomińscy gangsterzy są już poinformowani. Że oni nie wyrazili zgody na takie porwanie na ich terenie i mam przerąbane” – podał do protokołu. O przemoc nie oskarżył tylko prokuratora Jaczewskiego, ale potwierdzał przy nim wszystkie kłamstwa ze strachu przed policją. 

Jego linia obrony została przed sądem całkowicie obalona, a wyjaśnienia uznano za nielogiczne i sprzeczne. Za najbardziej absurdalne uznano te, w których Andrzej K. twierdził, że do pomocnictwa w porwaniu zaprosili go zupełnie mu obcy napastnicy i proponowali mu wynagrodzenie większe niż sobie samym. Zostało też solidnie udowodnione, że po odebraniu okupu swobodnie dysponował pieniędzmi, z nikim się nie rozliczając. To tylko jeden z dowodów świadczących o tym, że od początku do końca działał sam.  

Nie było też cienia wątpliwości, że Andrzej K. nie chciał wcale porwać Tomasza N., tylko od początku planował go zabić. Mężczyźni się znali, więc uwolniony 71-latek z pewnością ujawniłby organom ścigania personalia swojego oprawcy. Poza tym K. nie miał ani samochodu, ani mieszkania. Gdyby chciał trzymać seniora w niewoli, to gdzie? 

Wizerunku nie pomogli mu także uratować biegli psychiatrzy i psychologowie. Uznali, że jego tendencja do lekceważenia norm, manipulowania i wprowadzania funkcjonariuszy w błąd są efektem jego nieprawidłowo rozwiniętej osobowości. Eksperci ocenili, że nie jest to człowiek empatyczny, ani taki, który przyjmie odpowiedzialność za swoje grzechy. Postawiony w stan oskarżenia będzie minimalizował swój udział albo przerzuci winę na innych.  

Andrzej K., rocznik 1970,  został skazany na dożywotnie więzienie. Sąd uznał, że zabił starszego mężczyznę, bo nie potrafił znaleźć pracy, a miał wiele „kaprysów”, które chciał zrealizować kosztem czyjegoś życia. Brak żalu i skruchy, notoryczne kłamstwa, nie umknęły uwadze składu orzekającego. Ani to, że straszył krewnych Tomasza N., chcąc odzyskać wolność po zatrzymaniu. „Sąd nie dopatrzył się u oskarżonego żadnych okoliczności łagodzących” – napisano w uzasadnieniu wyroku.  

Ciąg dalszy nastąpił 

W maju 2021 roku do Sądu Apelacyjnego w Warszawie trafiło pismo obrońcy Andrzeja K. adwokatka wnioskowała, by sąd odwoławczy przesłuchał funkcjonariuszy szczecińskiego CBŚP, którzy kilka tygodni wcześniej odwiedzili jej klienta w zakładzie karnym w Barczewie, przesłuchiwali go w charakterze świadka i pokazywali mu zdjęcia różnych bandytów. Na tych fotografiach K. rozpoznał ponoć prawdziwych sprawców zbrodni z Kobyłki. Obronie nie udało się przekonać sądu o domniemanym udziale tzw. osób trzecich. Nie dostrzeżono uchybień w postępowaniu, wadliwych ustaleń i przede wszystkim niewspółmierności orzeczonej wobec K. kary dożywocia. Mężczyzna próbował forsować swoje teorie spiskowe jeszcze przed Sądem Najwyższym. W listopadzie 2025 roku kasacja została oddalona. 

* Imiona pokrzywdzonego i członków jego rodziny zostały zmienione 

Udział