Dwa wydarzenia w ciągu ostatniej doby dość jasno zarysowały zamiary Amerykanów. Po pierwsze rozmowa prezydenta USA Donalda Trumpa z prezydentem Rosji Władimirem Putinem, oraz wypowiedź sekretarza obrony USA Pete Hagsetha w Brukseli na spotkaniu ministrów obrony NATO. 

Rozmowa prezydentów w treści nie przyniosła nic konkretnego. Obie strony wydały głównie kurtuazyjne komunikaty, podkreślając wolę osiągnięcia jakiegoś porozumienia pokojowego. Kluczowy jest sam fakt, że rozmowa się odbyła i Trump deklaruje chęć szybkiego osobistego spotkania się z Putinem. Przełamuje to lata solidarnego izolowania Rosjanina przez państwa Zachodnie. Co najważniejsze dla Rosjan, Trump najwyraźniej chce rozmów dwustronnych, na czym szczególnie zależy Kremlowi. Rozmawiając ponad głowami Europejczyków wbija klin w ich sojusz z USA, oraz podkreśla mocarstwowy status swojego państwa.

Hagseth powiedział natomiast głośno warunki brzegowe odnośnie obecnych rozmów: nie jest realistyczne rozmawiać o powrocie Ukrainy do uznawanych międzynarodowo granic i nie ma mowy o Ukrainie w NATO. Do tego nie ma mowy o wojskach USA pilnujących rozejmu, czy wojskach państw NATO robiących to pod osłoną gwarancji artykułu 5 traktatu północnoatlantyckiego. Czyli USA nie będą gwarantem pokoju. Co do zasady nie jest to wielki szok. Mniej twardo i otwarcie mówiono o tym już od dawna, ale postawienie sprawy tak jasno wywołało duże poruszenie.

Linia frontu nową granicą. Z lekkimi zmianami

Amerykanom ewidentnie zależy na możliwie szybkim zawieszeniu broni, pozbyciu się problemu i przerzuceniu ciężaru dalszego zabezpieczania Ukrainy na Europę. W praktyce najpewniej będzie to oznaczało zamrożenie linii frontu i coś podobnego do tego, co było w latach 2015-2022. Kluczowe będzie jednak to, w jaki sposób zostanie rozwiązana kwestia gwarancji, które powstrzymałyby Rosję od kolejnej agresji po odtworzeniu swoich sił. Ewidentnie popularnym pomysłem w Waszyngtonie jest rozmieszczenie w Ukrainie wojsk z państw europejskich. Co oznacza, że możemy już teraz spojrzeć na linię na mapie, na której Amerykanie widzieliby także polskich żołnierzy.

Jaśniejsze odcienie czerwonego to tereny obwodów chersońskiego, donieckiego, ługańskiego i zaporoskiego okupowane przez Rosjan Fot. map.ukrdailyupdate.com

Mapa w większej rozdzielczości

Aktualnie front w Ukrainie i Rosji liczy około tysiąca kilometrów długości. Biegnie przez ukraińskie obwody charkowski, ługański, doniecki, zaporoski i chersoński. Do tego przez rosyjski kurski. Większość linii frontu znajduje się około 800-900 kilometrów na wschód od granicy Polski. Rosjanie kontrolują około 18,2 procent terytorium Ukrainy w uznanych międzynarodowo granicach z 1991 roku. Ukraińcy mają natomiast niecałe 400 kilometrów kwadratowych Rosji.

Nic nie wskazuje, aby w najbliższych miesiącach doszło do jakiejś radykalnej zmiany tego stanu rzeczy. Rosyjskie ataki w ostatnich tygodniach słabną i ich efekty stają się mniejsze. Rosjanie wydają się wyczerpani ponad rokiem ofensywy i raczej nie zwiększą nagle presji. Z drugiej strony ukraińskie wojsko jest w trudnej sytuacji, ale nie na skraju załamania. Nie ma co jednak liczyć, że przejdzie nagle do kontrofensywy, odbijając znaczne przestrzenie. Militarnie sytuacja nie powinna się więc istotnie zmienić do finału rozmów pokojowych, nawet jeśli potrwają miesiące.

Oznacza to jeden podstawowy problem z punktu widzenia Kremla. Rosjanie na pewno będą chcieli wycofania się Ukraińców z obwodu kurskiego. Choć może Kreml skupi na tym całe dostępne środki militarne, aby uprzednio wyrzucić ich siłą i pozbawić tej karty przetargowej. Na razie to się nie udało, ale też rosyjskie wojsko nie skupiło się tym priorytetowo. Co Ukraińcy mogą chcieć w zamian za skrawek obwodu kurskiego, trudno powiedzieć. Nie ma jakiegoś jednego porównywalnego powierzchnią kluczowego fragmentu terenu, który byłby szczególnie dużo wart dla Ukrainy. Jest jednak bardzo wątpliwe, aby Rosjanie byli gotowi zgodzić się na linię zawieszenia broni przebiegającą przez obwód kurski. Jakiś targ będzie konieczny.

Kreml ma też kolejny problem, bo jednostronnie dokonał aneksji czterech obwodów Ukrainy, czyli chersońskiego, donieckiego, ługańskiego i zaporoskiego. Aktualnie prawie cały kontroluje tylko ługański. Doniecki w większości, ale nie zapowiada się, aby był w stanie zdobyć cały. Zaporoski też w większej części, ale bez największego miasta. Chersoński tak samo. Logika Kremla jest więc taka, że to Ukraińcy kontrolują części Rosji. Jak tu się zgodzić na zamrożenie linii frontu i pozostawienie sytuacji, jaką jest? Choć to znacznie bardziej realne niż pozostawienie Ukraińcom części „prawdziwie rosyjskiego” obwodu kurskiego.

PKW Ukraina nie jest nierealny

Ustalenia będzie wymagało też to, jak ma wyglądać faktyczne zawieszenie broni. Możliwości jest wiele. Wojska obu stron mogą zostać zmuszone do wycofania się o kilka-kilkanaście kilometrów od obecnie utrzymywanych pozycji. Wówczas powstałaby szeroka strefa buforowa, zdemilitaryzowana i patrolowana przez jakieś zewnętrzne siły pokojowe. Czy to wojska europejskie, czy to jakąś misję pokojową pod egidą np. ONZ. Idą takiego układu jest oddzielenie od siebie sił obu stron i utrudnienie im aktów agresji. Możliwy jest też scenariusz już znany z Ukrainy, czyli pozostanie obu stron na swoich miejscach, przy wycofaniu ciężkiej broni, aby uniknąć poważniejszych starć. Choć w dobie masowego użycia dronów nie dawałoby to wielkiej gwarancji, bo te są w stanie aktualnie wyrządzić poważne szkody na dystansie kilkunastu kilometrów, będąc jednocześnie niewielkie i łatwe do ukrycia.

Kluczowy problem z ewentualnymi siłami pokojowymi jest taki, że Rosja już wielokrotnie kategorycznie odrzucała ten pomysł. Z perspektywy Kremla wysłanie do Ukrainy wojsk zachodnich jest zaprzeczeniem tego, z jakim celem poszła do wojny, czyli osłabieniem i odsunięciem NATO dalej od swoich granic. Nie byłoby bowiem wątpliwości, kogo interesów by pilnowały siły pokojowe złożone z wojsk europejskich państw NATO. Trudno byłoby zakładać, że na przykład polscy żołnierze na linii zawieszenia broni w rejonie Pokrowska będą dbali o neutralne i sprawiedliwe rozgraniczenie obu stron, a nie jak najlepsze wsparcie Ukraińców.

Inna sprawa, że oficjalnie na razie nie ma mowy o wysyłaniu polskiego wojska do Ukrainy. W grudniu premier Donald Tusk deklarował, że „nie ma takich planów”. Mówił o tym zarówno na konferencji z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem w Warszawie, jak i prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim we Lwowie. Choć używał sformułowania, że „na razie” nie ma takich planów. Nie odrzucał takiej wizji kategorycznie, raczej unikając jednoznacznych deklaracji i podkreślając konieczność poczekania na właściwe negocjacje pokojowe. Pomysł jakiejś formy europejskiego kontyngentu nie jest jednak kompletną fantazją. O takim pomyśle rozmawia się już od wielu miesięcy w Europie. Paryż i Londyn wielokrotnie oficjalnie „nie wykluczały” takiego scenariusza. Tak samo minister obrony Niemiec. Czyli trzej główni europejscy gracze teoretycznie są otwarci na taki scenariusz. Gdyby oni przystali na udział w jakiejś formule korpusu pokojowego mocno sugerowanego przez USA, to presja na udział mniejszych państw, takich jak Polska, byłaby duża. Zdecydowanie nie można więc wykluczać udziału polskiego wojska w misji pokojowej w Ukrainie. Choć na razie jest to trudne do wyobrażenia w szczegółach.

Funkcja takiego teoretycznego Polskiego Kontyngentu Wojskowego Ukraina byłaby jasna, choć na pewno nie byłoby to tak przedstawiane oficjalnie. Polscy żołnierze byliby „potykaczami”. Tak samo jak żołnierze innych państw NATO, o których obecność w Polsce my od lat zabiegamy. Mają tu być, aby w przypadku agresji Rosji też byliby zagrożeni, a stolice ich państw nie mogły łatwo uniknąć zaangażowania. Tak samo Polacy i inni Europejczycy mieliby stać przed Rosjanami, aby ci nie zaryzykowaliby ruszyć po raz trzeci na Ukraińców. Siły rozjemcze w praktyce nigdy nie są dość silne, aby same mogły skutecznie odeprzeć poważny atak dużego państwa. Gdyby chcieć te w Ukrainie takimi uczynić, to musiałyby liczyć najpewniej dobrze ponad 100 tysięcy ludzi z ciężkim sprzętem i lotnictwem, co jest trudne do wyobrażenia. Tym bardziej że wpuszczenie takiej siły do Ukrainy byłoby z punktu widzenia Kremla absolutnym szaleństwem. Nie po to Putin tyle zaryzykował, idąc na wojnę, żeby jej wynikiem był silny korpus wojsk NATO, u boku dyszącego rządzą zemsty wojska ukraińskiego.

W ostatecznym rozrachunku jest jednak jak najbardziej możliwe, że pomimo ewidentnej woli Amerykanów i ostrożnej gotowości ważnych europejskich stolic, skończy się bez żadnych sił pokojowych. Rosjanie ich nie chcą i mogą albo skutecznie wynegocjować z Trumpem ich brak, albo w poczuciu swojej siły odejść od stołu. Sytuacja jest tak niepewna i dynamiczna, że nie sposób cokolwiek wyrokować. Jednak jak najbardziej na stole jest pomysł europejskich wojsk pilnujących rozejmu w Ukrainie i szereg kluczowych graczy na Zachodzie ich chce, albo tego pomysłu przynajmniej nie odrzuca. Lepiej tego więc nie ignorować.

Udział
© 2025 Wiadomości. Wszelkie prawa zastrzeżone.