Nie zazdroszczę trenerowi Michałowi Probierzowi. Właśnie znalazł się w miejscu, w którym zazwyczaj znajduje się każdy kolejny selekcjoner reprezentacji Polski. Coś w rodzaju czyśćca. Problem jednak w tym, że zamiast ukojenia, kończy się na jesienno-zimowym rozstaniu z Polskim Związkiem Piłki Nożnej.
Od czasów Leo Beenhakkera tylko dwa razy zdarzyło się, żeby trenerzy reprezentacji Polski żegnali się ze swoimi posadami w innym czasie niż od września do końca roku. Franciszek Smuda wyleciał z hukiem po spektakularnym położeniu Euro 2012 w lipcu, a drugim przypadkiem był Adam Nawałka. Również po nieudanej imprezie, konkretnie mundialu w 2018 roku, ale mimo wszystko – z podniesioną głową. To chyba jedyny taki przypadek, jakiś – przepraszam za określenie panie Adamie – błąd w systemie. Pozostali, w różnych okolicznościach, ale konsekwentnie zastępowani byli nowymi pomysłami PZPN. Oczywiście za każdym razem lepszymi, przynajmniej w założeniu.
Piłkarska duma narodowa, czyli stale powtarzający się scenariusz
Katastrofa związana z piłkarską reprezentacją Polski wg Probierza wisiała w powietrzu. O ile początek kadencji selekcjonera wymyślonego przez Cezarego Kuleszę był co najmniej przyzwoity wynikowo, druga część z siedemnastu rozegranych spotkań, to już powrót do ogólnokrajowej smuty. Scenariusz jest bardzo prosty, dobrze znany od wielu lat. Na początku jest kibicowskie, nawet dziennikarskie czy eksperckie, zauroczenie. Po kilku spotkaniach dochodzi do turniejowej weryfikacji, bo akurat z kwalifikacjami na duże imprezy polscy piłkarze nie mieli i nie mają problemów.
Rozczarowanie przychodzi jednak, kiedy Polska pojawia się przy stole z resztą kontynentu bądź całego świata. Nagle nie jesteśmy już tacy mocni, jak się przecież wydawało. Gorzej, nie jesteśmy nawet solidni, poza wyjątkiem Nawałki z 2016 roku. Ponownie rozpatrywałbym ten przypadek w kategorii jakiegoś splotu trudnych do wytłumaczenia okoliczności. Niewykluczone, że po prostu byli to lepsi piłkarze i trener.
Żeby się jednak specjalnie nie wyzłośliwiać, domknę wspomniany scenariusz etapem tzw. polowania na czarownice. Niekoniecznie trzeba wybierać się do Chorzowa, słynnego „Kotła Czarownic”, żeby być świadkiem absurdalnego obrzucania się błotem. Gdzie ten absurd? Proszę bardzo, spójrzmy na pomysły selekcyjne każdej i każdego.
Ci doświadczeni są źli, bo są za starzy. Młodzi są za młodzi, bez doświadczenia, więc najlepiej byłoby znaleźć kogoś pomiędzy. A okazuje się, że takich nie ma, bo nie grają. A skoro nie grają, to trzeba szukać innych. Bo jak powoła się tych, co nie grają, to nie można wymagać, żeby grali dobrze. A przecież to reprezentacja, więc wymagać trzeba. Czyli co? Proste, to wina selekcjonera.
O wspomnianym zauroczeniu nikt już wówczas nie pamięta, kryzys dodatkowo pogłębiają jakieś poboczne aferki, które urastają do rangi niemal tak ważnej, jak punkty w tabeli. To nie tylko zdjęcie Piotra Zielińskiego czy Nicoli Zalewskiego z Cristiano Ronaldo. Udział w reklamach za czasów kadry Nawałki, jasne, czemu nie. Albo już poważniejsze afery pokroju premii od premiera czy liczby 711…
No tak, pewnie mógłbym tak do jutra.
Reprezentacja Polski spadła do dywizji B. Czyli tam, gdzie jest jej miejsce
Najbardziej paradoksalne jest jednak to, że krajowo kopanie całkiem nieźle w Polsce wychodzi. Może nie ma mowy o kopaniu leżącego, przynajmniej przysłowiowo, ale już w kontekście reprezentacji, kopniaki są posyłane właściwie na okrągło.
Kiedy tylko zbliża się przerwa reprezentacyjna, zauważam wzmożone zainteresowanie porażką w narodzie. Bo przecież najlepiej ponarzekać sobie w narodowym gronie. O, nawet na PGE Narodowym, a co!
Nie jest też tak, że zwycięstwa przyjmowane są ze smutkiem, bo nie ma co popadać w skrajności. Kiedy jednak – przykład najświeższy – na wypełnionym po brzegi warszawskim gigancie lepiej słyszalni będący w zdecydowanej mniejszości, szkoccy kibice (nawet w telewizji), no to wybaczcie drodzy obecni, ale ma to wymowny przekaz. Coś tu nie gra i to jest delikatnie określenie.
Gwizdy po porażce? Żółć w internetowych komentarzach? Zwalnianie w mediach trenera Probierza? A może szukanie nowych polskich talentów, bądź tych, którzy będąc nieobecnymi, na pewno odmieniliby grę i wyniki reprezentacji? Ktoś słusznie kiedyś zauważył, że zazwyczaj najbardziej wygrani są ci, którzy nie grają w meczach reprezentacji Polski. Tak było, jest i pewnie będzie, dopóki nie wrócą dobre wyniki.
Po czterech sezonach występów w dywizji A Ligi Narodów, niezależnie od konsekwencji eliminacyjnych (podkreślam), jakoś nie będę tęsknił za jej nieobecnością w życiu reprezentacji. Warto byłoby być choć raz konsekwentnym. Skoro chcemy zmienić sposób gry czy wprowadzać nowych, młodych zawodników, warto byłoby czasem zrobić krok wstecz, właśnie w kontekście dywizji B. W tegorocznej edycji znalazły się tam takie reprezentacje, jak m.in. Austria, Walia, Ukraina, Czechy, Anglia czy Turcja.
Jakoś nie mam przekonania, żeby mecze z takimi rywalami, miały spowodować nagłe zatrzymanie w rozwoju czy prób przeróżnych zmian w polskiej drużynie. Zwłaszcza że akurat w naszym przypadku „kilka niedociągnięć jest”, cytując klasyka.
Niezależnie od tego, czy Probierz pozostanie selekcjonerem, czy jednak pan Cezary zdecyduje inaczej, reprezentacja grać będzie dalej. O czym warto pamiętać nie tylko ze względu na szykowane, kolejne kibicowskie kopniaki. Ale też mając na uwadze, że piłka nożna – podobnie jak inne drużynowe sporty – to proces. A czasem ryba psuje się od głowy, niezależnie od tych, którzy wykonują swoje zadania.
Dodatkowo, skoro w ponad stuletniej historii mieliśmy tylko niecałe dwie dekady, w której należeliśmy do światowej elity futbolu, to raczej też nie jest to przypadek. Dlatego jeśli będziemy chcieli do niej kiedyś wrócić, to wybierzmy z pokorą schody, a nie windę.