Wariantów lądowych dronów jest już wiele i nie są to już prowizoryczne frontowe eksperymenty albo kompletnie przestarzałe bezzałogowe mastodonty wielkości małych czołgów wymyślone lata przed wojną. Najlepszym rozwiązaniem okazały się niewielkie elektrycznie napędzane platformy, które można przystosować do wielu zadań. Od szturmowych, przez samobójcze, minowanie, po zaopatrzenie.
Front potrzebuje, natura przeszkadza
Choć nagrań lądowych bezzałogowców jest dużo, to nie sposób określić, jak szeroko są stosowane. To ogólny problem z tak zwanymi UGV, czyli Bezzałogowymi Pojazdami Lądowymi (Unmanned Ground Vehicle). Ewidentnie są rzadsze niż te latające, ale trudno określić jak bardzo. Nie ulega przy tym wątpliwości, że lądowych dronów będzie coraz więcej. Rejon frontu stał się szczególnie niebezpieczny dla ludzi i lekkich pojazdów. Do kilkunastu kilometrów w głąb od niego jest strefa śmierci, gdzie bez przerwy jest ryzyko wykrycia przez drona rozpoznawczego i nasłania dronów FPV. Nawet w nocy. Życie piechoty na froncie, zaopatrywanie jej i ewakuowanie rannych to duże wyzwanie. Obie strony mają problemy ze znalezieniem odpowiedniej liczby ludzi do funkcjonowania w tych warunkach. Zwłaszcza Ukraińcy. Robotyzacja jest więc nie niszową nowinką, ale koniecznością. Choćby pod koniec października 2024 roku ukraińskie wojsko informowało, że utworzyło pierwszą oficjalną szkołę dla operatorów dronów lądowych. Jednocześnie informowano, że od początku roku zawarto 16 kontraktów na zakup „kilkuset” tego rodzaju urządzeń. Na razie w małych seriach celem zbierania doświadczeń i poszukiwania najlepszych rozwiązań. Często spotykane są całkowite samoróbki, będące efektami współpracy żołnierzy i wolontariuszy.
Rozwój tych maszyn spowalniają właściwie dwa kluczowe problemy – teren i łączność. Utrapienie dla UGV od początku eksperymentów na długo przed wojną. Poruszanie się po ziemi, ze wszystkimi jej nierównościami, roślinnością i wszelkimi nieregularnymi przeszkodami, to nieporównywalnie większe wyzwanie niż latanie. Przynajmniej dla drona, przekazującego do operatora obraz z nisko zamontowanej kamery. Zazwyczaj przeciętnej jakości. Do tego dochodzi kwestia utrzymania z nimi łączności. Ziemia i wszystko, co na niej stoi, bardzo skutecznie ogranicza zasięg fal radiowych. Dla dronów w powietrzu kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów zasięgu łączności to nie problem. Na ziemi jest to drastycznie mniej.
Problem łączności jest możliwy do zniwelowania. Jednym rozwiązaniem jest używanie dronów latających jako stacji przekaźnikowych. Obie strony robią to już na szeroką skalę celem wydłużania zasięgu dronów FPV. Sygnał od nich do operatora podąża nie wprost, ale przez innego bezzałogowca krążącego gdzieś nad frontem z zestawem anten. Alternatywą jest używanie rozwijanych światłowodów. Obie strony stosują je już na dronach latających, zwłaszcza Rosjanie, bo czyni je to niewrażliwymi na zakłócanie łączności. Prowadzone są też eksperymenty z montowaniem szpul światłowodów na UGV.
Problemu w postaci nierówności terenu zniwelować się nie da. Lądowe bezzałogowce są konstruowane z myślą o jak najlepszych zdolnościach do jego pokonywania, czy to na kołach (najczęściej), czy na gąsienicach (lepsze właściwości terenowe za cenę skomplikowania, mniejszej prędkości i zasięgu). Ograniczenia jednak pozostaną, ale jest to coś, co równoważy podstawowa przewaga nad dronami latającymi przez znacznie mniej problematyczne powietrze, czyli znacznie większy udźwig. Kiedy w powietrzu kilkadziesiąt kilogramów udźwigu to bardzo dużo, to na ziemi są standardem, a wiele platform jest zaprojektowanych z myślą o rejonie 100 kilogramów i więcej.
Zadania dla robotów
Te cechy predestynują UGV do nieco innych zadań niż latających braci. Przede wszystkim do działania po swojej stronie linii frontu lub na ziemi niczyjej. Jednym z podstawowych zadań, które można zobaczyć na wielu nagraniach, jest transport zaopatrzenia. Po prostu niewielkie UGV dowożą podstawowe zapasy na wysunięte pozycje, do których dotarcie przez samochód, motocykl czy nawet na piechotę wiąże się ze zbyt dużym ryzykiem. W drugą stronę drony mogą ewakuować rannych, choć to nieporównywalnie trudniejsze zadanie ze względu na masę przeciętnego żołnierza i jego rozmiary. Ukraińcy twierdzą, że robią to już dość często. Już w czerwcu 2024 roku minister transformacji cyfrowej Ukrainy Mychajło Fedorow twierdził, że przy pomocy platform serii Volia-E ewakuowano już „setki” rannych. Nie ma jednak nagrań pozwalających zobaczyć to jakoby prawie powszechne ich stosowanie.
Kolejną kluczową funkcją jest zastępowanie saperów w układaniu min. O ich roli w tej wojnie pisaliśmy już dobrze ponad rok temu. Nie zmieniła się ona istotnie do dzisiaj. Dla obu stron to niezwykle ważne narzędzie wręcz jedno z kluczowych. Pomimo tego, że najwięcej uwagi skradają latające bezzałogowce, to nie brakuje głosów żołnierzy z obu stron linii frontu, że stare proste miny są ważniejsze w zatrzymywaniu ataków przy pomocy ciężkiego sprzętu. Niewielkie drony sterowane z perspektywy pierwszej osoby (FPV) są umiarkowanie skuteczne w niszczeniu czołgów czy innych pojazdów opancerzonych. Jeśli już dolecą i trafią (co udaje się w 20-40 procentach przypadków), to do skutecznego unieruchomienia bądź zniszczenia ciężkiego wozu potrzeba kilku, a czasem nawet kilkunastu trafień. Mina przeciwpancerna? Nawet najprostsza TM-62 z czasów głębokiego ZSRR to aż nadto dla niemal każdego pojazdu. UGV jeżdżą więc z nimi na minowanie potencjalnych tras ataku. Po prostu je tam zrzucają na ziemię, bez bawienia się w zakopywanie. Jak okazało się w praktyce, przeciętna załoga pojazdu opancerzonego ma duży problem z zauważeniem takiego zagrożenia na czas. To samo zadanie wypełniają drony latające. Ciężkie zrzucające duże miny przeciwpancerne jak TM-62, albo mniejsze ustawiające mniejsze miny na położonych dalej za frontem drogach używanych przez nieopancerzone samochody rozwożące zaopatrzenie i ludzi.
Lądowe bezzałogowce wykonują też zadania szturmowe. Początkowo, jeszcze w 2023 roku, było to powtórzenie rozwiązań stosowanych już podczas II wojny światowej, czyli UGV jako jeżdżące bomby do niszczenia umocnionych pozycji przeciwnika, albo na przykład mostów i wiaduktów blisko za frontem.
Potem zaczęły się pojawiać bezzałogowce uzbrojone w karabiny maszynowe czy granatniki, mające podjechać do pozycji przeciwnika i zasypać go ogniem. Takie są teraz stosowane dość często i na nagraniach pokazywanych przez Ukraińców z przekazywania UGV do oddziałów, takich widać zazwyczaj najwięcej. Nagrań z walki nie ma jednak specjalnie wiele. Jedno z najciekawszych pochodzi z końca września z rejonu Kurska, gdzie pododdział ukraińskich sił specjalnych zaatakował pozycję Rosjan przy pomocy dwóch UGV. Jeden z karabinem maszynowym, drugi granatnikiem. Choć oba zostały wiele razy trafione, w tym przez drony FPV, to nie zostały zniszczone i finalnie rosyjscy żołnierze uciekli.
Ostrożne eksperymenty i poszukiwanie rozwiązań
Nagrań rozmaitych lądowych dronów pojawia się z czasem coraz więcej. Można więc założyć, że rośnie ich ilość na froncie. Wynika to też z oficjalnych deklaracji obu stron. Oznacza to, że będą szybciej rozwijane i dopracowywane na podstawie frontowych doświadczeń. Ludzi na pewno całkowicie nie zastąpią i nie należy się spodziewać rychłych wojen robotów, ale znaczącego odciążenia ich w takich zadaniach jak zaopatrzenie i ewakuacja rannych na bliskim zapleczu frontu jak najbardziej. Minowanie już w znacznej mierze jest domeną dronów latających i lądowych.
Eksperymenty z urządzeniami tego rodzaju są też prowadzone w innych wojskach i to od wielu lat. W NATO tradycyjnie przodują w tym Amerykanie, koncentrując się zwłaszcza na kwestii zaopatrzenia, ewakuacji oraz rozminowywania. To relatywnie najprostsze i najbardziej powtarzalne zadania, do których można zastosować UGV. Pomimo już dobrze ponad dekady różnych prób, UGV pozostają ciągle urządzeniami eksperymentalnymi i nie są standardowym wyposażeniem. Kluczową kwestią, której ciągle nie rozwiązano, jest uczynienie ich autonomicznymi. Ostatecznym celem jest bowiem nie zdalne sterowanie, które jest używane przez Ukraińców oraz Rosjan, ale samodzielne wykonywanie zadań przez roboty. Jedynie przy nadzorze i pomocy ludzi.
Ten cel wydaje się jednak na razie odległy. Amerykanie w ramach swojego najbardziej zaawansowanego programu S-MET II są na etapie oczekiwania na dwa konkurencyjne prototypy drugiej generacji niewielkich ośmiokołowych platform. Ich przeznaczeniem jest odciążyć niewielkie pododdziały piechoty poprzez przewożenie ich wyposażenia, zapasów i broni, przy jednoczesnym zapewnianiu źródła energii. Mają ładowność na poziomie tony i są zdalnie sterowane. W Polsce też są prowadzone prace nad podobnymi urządzeniami, ale mniej zaawansowane. Na razie na poziomie demonstratorów produkowanych przez firmy cywilne, które wojsko jedynie okazyjnie testuje i ogląda bez zobowiązań. Tak jak w czerwcu w 2024 na pokazie FEX-24. Nie idzie za tym na razie formalny program opracowania i zakupu takiego sprzętu.