
W Niemczech pasja to nie jest prywatna sprawa, którą uprawia się w zaciszu garażu. Pasja wymaga struktury, statutu, skarbnika i wpisu do sądu rejestrowego. To fenomen, który dla Polaka – przyzwyczajonego do improwizacji i „pospolitego ruszenia” – bywa fascynujący.
Należy jednak zapomnieć jednak na chwilę o stereotypach nudnych biurokratów. Niemiecki Verein to coś znacznie więcej niż hobby. To szkoła demokracji, unikalna sieć wsparcia i dowód na to, że nawet w zindywidualizowanym świecie XXI wieku ludzie wciąż desperacko potrzebują wspólnoty.
e.V. – dwie litery rządzące krajem
Przyglądając się szyldom w niemieckich miastach, łatwo zauważyć, że niemal każda nazwa klubu sportowego, chóru czy kółka szachowego kończy się tajemniczym skrótem „e.V.” (eingetragener Verein), co oznacza „stowarzyszenie zarejestrowane”. Nie jest to zjawisko marginalne, lecz fundament tamtejszego społeczeństwa obywatelskiego.
Skala tego fenomenu jest oszałamiająca, gdy spojrzy się na twarde dane. W Niemczech funkcjonuje aktywnie ponad 600 tysięcy takich podmiotów, co czyni ten kraj światowym liderem w dziedzinie sformalizowanego hobby.
Szacuje się, że niemal 50 procent wszystkich obywateli Niemiec – czyli co drugi mieszkaniec – należy do przynajmniej jednego stowarzyszenia, a spora grupa to prawdziwi „kolekcjonerzy” posiadający po trzy lub cztery legitymacje członkowskie.
Co więcej, statystyki wskazują, że około 30 milionów Niemców angażuje się w wolontariat (Ehrenamt), z czego lwią część stanowi właśnie praca w strukturach stowarzyszeń. Odpowiedź na pytanie, dlaczego nasi sąsiedzi tak bardzo to kochają, jest złożona.
Z jednej strony decyduje pragmatyzm – chodzi o kwestie podatkowe, ubezpieczenia i odpowiedzialność prawną. Z drugiej jednak strony, kluczowa jest głęboka potrzeba przynależności. W stowarzyszeniu jednostka przestaje być anonimowym trybikiem w wielkiej gospodarce. Staje się „Panem Skarbnikiem” lub „Panią Protokolantką”. Zyskuje funkcję, znaczenie i – co najważniejsze – klucze do klubowej salki (Vereinsheim).
Skoro wiadomo już, że stowarzyszenia stanowią potęgę, warto przyjrzeć się ich różnorodności, która nierzadko ociera się o absurd. Niemcy potrafią zrzeszyć się wokół każdego tematu, udowadniając, że ich wyobraźnia – wsparta potrzebą porządku – nie zna granic.
Doskonałym przykładem jest Bobby-Car-Sport-Verband e.V. Każdy zna małe, czerwone, plastikowe jeździki dla dzieci. W Niemczech dorośli mężczyźni wpadli na pomysł, by się na nich ścigać. Nie jest to jednak podwórkowa zabawa. To profesjonalna federacja, w której zawodnicy ubrani w skórzane kombinezony i kaski mkną na zmodyfikowanych plastikowych rowerkach z prędkością dochodzącą do 100 km/h. Istnieją tu rankingi światowe, badania techniczne pojazdów (sprawdzające, czy plastik kółek jest zgodny z normą) oraz surowe kary za doping.
Równie poważnie traktowana jest kwestia piwa. W Monachium działa Stowarzyszenie Przeciwko Nieuczciwemu Nalewaniu (Verein gegen betrügerisches Einschenken e.V.). Jego członkowie to swoista „policja piwna”, która walczy o sprawiedliwość konsumencką. Działacze patrolują namioty podczas Oktoberfestu wyposażeni w linijki, sprawdzając, czy poziom złocistego trunku w kuflu idealnie pokrywa się z kreską oznaczającą jeden litr. Każdy milimetr piany za dużo traktowany jest z najwyższą powagą.
Innym niemieckim hitem zrzeszeniowym są Kaninhop-Vereine (Kluby Skoków Króliczych). Czy myślicie, że tylko konie skaczą przez przeszkody? Błąd. W Niemczech istnieją profesjonalne ligi, gdzie króliki pokonują tory przeszkód. Są sędziowie, regulaminy dotyczące wysokości poprzeczek i oczywiście – rygorystyczne kontrole antydopingowe.
Piekło i niebo działkowca, czyli Schrebergarten
Najbardziej jaskrawym przykładem niemieckiej miłości do zorganizowanego relaksu są jednak ogródki działkowe, znane jako Kleingartenvereine. Jeśli ktoś myśli, że polskie ROD mają dużo zasad, to niemiecki odpowiednik przyprawi o zawrót głowy.
W niemieckim stowarzyszeniu działkowców „wolność” jest pojęciem ściśle zdefiniowanym w regulaminie (Federalna Ustawa o Ogródkach Działkowych). Wysokość żywopłotu? Określona co do centymetra. Proporcja trawnika do upraw warzywnych? Ściśle wyliczona (zazwyczaj 1/3 powierzchni musi być „użytkowa” – sama trawa i grill nie przejdą!). Godziny ciszy (Mittagsruhe)? Świętość, której naruszenie grozi wykluczeniem ze społeczności.
Krążą legendy o zarządach stowarzyszeń, które chodzą z miarkami i sprawdzają, czy drzewo nie rzuca cienia na działkę sąsiada o nieprzepisowej porze dnia. Ale ten medal ma drugą stronę. W dużych miastach młodzi ludzie – hipsterzy z Berlina czy rodziny z Hamburga – zabijają się o te działki. Dla nich ten rygorystyczny regulamin to gwarancja, że nikt nie postawi im pod płotem dymiącej wędzarni ani nie urządzi całonocnej dyskoteki. Cena za ten spokój to posłuszeństwo wobec regulaminu.
Zebranie ważniejsze niż mecz
Serce każdego stowarzyszenia bije nie na boisku czy w ogrodzie, ale w sali konferencyjnej podczas Jahreshauptversammlung – dorocznego walnego zebrania. To tutaj niemiecka dusza rozkwita.
Dla postronnego obserwatora takie zebranie to nuda do potęgi. Godzinami omawia się sprawozdanie finansowe (nawet jeśli budżet wynosi 300 euro), dyskutuje nad zmianą punktu 4b w paragrafie 7 statutu i głosuje nad kolorem serwetek na jubileusz 50-lecia. Każdy głos jest protokołowany. Każdy sprzeciw odnotowany.
Ale to właśnie tutaj widać siłę niemieckiego społeczeństwa obywatelskiego. To szkoła demokracji. Niemcy uczą się procedur, kompromisu i dyskusji od małego właśnie w klubach sportowych. Tam dowiadują się, że hydraulik i profesor uniwersytetu mają po jednym głosie, i żeby coś zmienić, trzeba zebrać większość, przekonać oponentów i trzymać się reguł gry.
Niemiecka kultura stowarzyszeń udowadnia, że społeczeństwo obywatelskie nie buduje się tylko na wielkich zrywach, ale przede wszystkim na żmudnej, codziennej pracy u podstaw. I na protokołowaniu tej pracy. Koniecznie w trzech egzemplarzach.
Z Berlina dla Interii Tomasz Lejman













