Pocisk spadł na Dniepr w czwartek nad ranem. Ukraińskie wojsko w pierwszym komunikacie twierdziło, że to „międzykontynentalna rakieta balistyczna” wystrzelona z obwodu Astrachańskiego w Rosji. Nie podano jednak jaka konkretnie. Wywołało to żywe dyskusje, ponieważ wiele rzeczy się nie zgadzało (zwłaszcza rakieta międzykontynentalna przelatująca zaledwie 800 km), a nagrania upadku głowic rakiety tylko pogłębiały niejasności.
Sytuację nieco wyklarował dopiero wieczorem Władimir Putin, który z okazji użycia nowej rakiety wygłosił orędzie. Powiedział, że to nowy pocisk pośredniego zasięgu o nazwie Oresznik. Jego użycie miało być odpowiedzią na zgodę Zachodu dla Ukraińców na użycie ich broni rakietowej na terytorium Rosji. Jedno z kolejnych przesłań „bójcie się naszego arsenału jądrowego” i „nie ważcie się przekraczać kolejnej czerwonej linii”. Bezpośredniego wpływu na samą wojnę w Ukrainie to nie miało. Atak był czystą demonstracją i najpewniej użyto do niego głowic ćwiczebnych.
Powrót zimnowojennego strachu
Wypowiedź Putina nie wyklarowała jednak sytuacji całkowicie. O Orieszniku, czyli po polsku leszczynie, tak naprawdę nadal niewiele wiadomo. Rakieta pośredniego zasięgu oznacza w standardowej klasyfikacji pomiędzy 3000 a 5500 km, choć w razie potrzeby może polecieć bliżej. Reszta wypowiedzi Putina o prędkości, liczbie głowic i niewrażliwości na obronę przeciwrakietową to standardowe propagandowe przesłanie oderwane od faktów. Po pierwsze prędkość rzędu 10 machów, określana przez rosyjskiego dyktatora jako „hipersoniczna” i jako coś specjalnego, to standardowa prędkość dla pocisków balistycznych, które przez zdecydowaną większość swojego lotu poruszają się tak szybko. Fakt posiadania kilku głowic to też współcześnie standard, owszem, istotnie utrudniający skuteczne przechwycenie, ale nie czyniące niemożliwym. Różne systemy antyrakietowe, na przykład amerykański Aegis BMD z rakietami SM-3, od dobrze ponad dekady zestrzeliwują podczas testów symulowane rakiety pośredniego zasięgu. Oriesznik najpewniej nie jest niczym radykalnie nowym pod względem koncepcji i technologii, więc najpewniej też da się go przechwycić.
Ogólnie nowa rosyjska rakieta jest powrotem do lat 80. Wówczas ZSRR posiadało około 500 wyrzutni wielogłowicowych pocisków pośredniego zasięgu RSD-10 Pionier. Były przeznaczone głównie do ataków jądrowych na terytorium europejskich państw NATO i uznawano je za istotne zagrożenie. Głównie z ich powodu Amerykanie przysłali do Europy swoje mniejsze pociski Pershing II i ostatecznie udało się doprowadzić do zawarcia traktatu INF w 1987 roku, który całkowicie zakazywał USA i ZSRR posiadania i testowania pocisków średniego oraz pośredniego zasięgu. Było to jedno z najskuteczniejszych porozumień rozbrojeniowych w historii. Przestało obowiązywać w 2019 roku, kiedy wycofały się z niego USA, które argumentowały to łamaniem jego zapisów przez Rosję. Wówczas głównie wskazywano na skrzydlatą rakietę manewrującą 9M729. Ważną rolę odegrała jednak testowana wcześniej rakiet RS-26 Rubież, która najpewniej ma dużo wspólnego z Oriesznikiem.
Oficjalnie według Rosjan RS-26 była „lekką międzykontynentalną rakietą balistyczną”. Konkretniej standardowym międzykontynentalnym RS-24 Jars pozbawionym pierwszego stopnia. Za każdym razem na ponad 5500 kilometrów, czyli nie łamie INF. Jednak jedynie o kilkaset kilometrów i pojawiły się spekulacje, że być może robiono to bez głowic, czym sztucznie wydłużano zasięg rakiety. Tak czy inaczej, choć RS-26 może faktycznie ani razu nie złamał zakazu, to faktycznie ledwo miał możliwości pozwalające nazwać go „międzykontynentalnym” i z całą pewnością mógł atakować bliższe cele, co czyniło go praktycznie „pośrednim”. Formalnie prace nad nim zostały jednak w 2017 roku zawieszone na dekadę, by skupić dostępne środki na rozwój szybowca hipersonicznego Awangard.
Nowa rakieta na starym wzorze
Wyników prac nad RS-26 na pewno jednak nie zniszczono. Kiedy w 2019 roku formalnie wygasł traktat INF, Rosjanie mogli jak najbardziej do tematu wrócić. Zwłaszcza że USA zadeklarowały, iż wobec ich zdaniem wcześniejszego łamania porozumienia przez Rosję, teraz będą pracowały nad swoimi własnymi rakietami średniego oraz pośredniego zasięgu. Co też tak naprawdę było umiarkowanie uczciwe, ponieważ Amerykanie też to robili w trakcie trwania traktatu INF. Jednak na niższym poziomie, ponieważ przydatne technologie rozwijali i testowali przy okazji produkcji celi do prób systemów antyrakietowych. Nie w postaci całych pocisków w rodzaju RS-26.
Pytanie, jak dużo wysiłku Rosjanie włożyli w Oriesznika. Może to być lekkie rozwinięcie lub modyfikacja RS-26, co byłoby najprostszym i najtańszym rozwiązaniem. Tak twierdzi między innymi Pentagon, według którego Oriesznik jest oparty o konstrukcję Rubieża. Pokrywałoby się to też z plotkami na temat nadchodzącego ataku, które zaczęły krążyć już we wtorek. Według nich Rosjanie szykowali do użycia RS-26 na poligonie Kapustin Jar w obwodzie astrachańskim. Rakieta wystrzelona na Dniepr faktyczne wystartowała z tegoż miejsca, które jest jednym z głównym rosyjskich ośrodków badań broni rakietowej. Pierwszym w ogóle, założonym jeszcze w 1947 roku.
To, co w ataku na Dniepr nie pasuje do RS-26, to liczba głowic. Na nagraniach widać, że spadło sześć obiektów, z czego kilka w postaci chmur mniejszych fragmentów.
Rubież miał mieć według deklaracji Rosjan cztery głowice. Być może tutaj jest główna innowacja, czyli zwiększenie ich liczby. Nie ma pewności, dlaczego część wyglądała, jakby się rozpadła. Do ataku najpewniej użyto głowic ćwiczebnych, ponieważ w ogóle nie widać wybuchów, a zdjęcia jednego z trafionych budynków wskazują raczej na efekty działania samej energii kinetycznej. Nie wiadomo nic o istnieniu rosyjskich głowic konwencjonalnych do tego rodzaju dużych rakiet. Wiadomo natomiast, że są głowice ćwiczebne, używane rutynowo do testów. Po prostu imitują masą i kształtem te bojowe. Być może część z nich nie przetrwała wejścia w atmosferę po locie na nadzwyczaj krótki dystans. Z Kapustin Jaru do Dniepru jest zaledwie 800 kilometrów, co oznacza dystans dla rakiet balistycznych krótkiego zasięgu. Znacznie większy Oriesznik musiał polecieć jakąś niestandardową trajektorią, aby wykonać tak krótki lot. Być może oznaczało to również niestandardowe obciążenia głowic, które tego nie przetrwały.
Teraz propaganda, kiedyś może być problem
Sam atak nie miał praktycznie żadnego znaczenia militarnego. Celem były rozległe zakłady Piwdenmasz (niegdyś Jużmasz) znajdujcie się na zachodnim skraju miasta. W czasach radzieckich było to kluczowe centrum rozwoju oraz produkcji dużych rakiet balistycznych i kosmicznych. Po rozpadzie ZSRR i zerwaniu kooperacji z Rosją w 2014 roku mocno podupadło, ale nadal to najważniejsze ukraińskie centrum kompetencji, jeśli chodzi o rakiety balistyczne, mające właśnie intensywnie pracować nad nowym pociskiem krótkiego zasięgu Hrim-2. Można jednak przypuszczać, że nie odbywa się to w głównej części starych zakładów, które są wszystkim dobrze znane i od początku wojny już kilka razy atakowane przez Rosjan. Co więcej, pociski w rodzaju RS-26 czy Oriesznika nie są dość celne, aby skutecznie uderzyć przy pomocy głowic konwencjonalnych, nie wspominając o ćwiczebnych. Wymagałoby to precyzji liczonej w metrach, a standardem jest zdolność do trafienia w połowie przypadków w okręg od 100 do 150 metrów dookoła celu (tzw. CEP 100-150 m).
Rosjanie musieliby więc mieć duże szczęście, aby zniszczyć coś wartościowego. Na nagraniach nie widać jednak żadnych pożarów czy eksplozji wtórnych. Tak naprawdę nie o to jednak w tym ataku chodziło. Cała operacja miała wymiar tylko i wyłącznie propagandowy. Kreml potrzebował czegoś spektakularnego, aby odpowiedzieć na udzielenie przez Zachód Ukraińcom zgody na ataki ich rakietami na cele w Rosji. Było to przekroczenie kolejnej czerwonej linii Kremla. Rosjanom nie zostało wiele możliwości, aby zareagować. Nie licząc użycia broni jądrowej, co byłoby jednak krokiem ekstremalnym. Użycie nowej, nieznanej rakiety balistycznej co do zasady przeznaczonej do ataków jądrowych ma swoją wymowę. Choć tak naprawdę w wojnie z Ukrainą nie zmienia nic, a w stosunku sił z NATO – bardzo mało.
Rosjanie na pewno nie mają dużo Orieszników. Sam Putin nazwał atak „testem”. Pocisk prawdopodobnie nie jest więc produkowany seryjnie ani formalnie przyjęty do służby. Co oznacza brak infrastruktury i ludzi niezbędnych do jej normalnego bojowego użycia. Kiedyś może to się zmieni, ale ze względu na nadany nowej broni charakter propagandowy Kreml na pewno będzie o tym informować. Może to być odległe o lata albo nie nastąpić nigdy. Rosja jak najbardziej zna przypadki broni o wymiarze głównie propagandowym, które pomimo deklarowanej gotowości do służby po latach ciągle są w fazie rozwoju. Nie można jednak wykluczyć, że w perspektywie dekady Rosja będzie miała w gotowości kilkanaście rakiet pośredniego zasięgu do ataków jądrowych zwłaszcza w Europie. Dopiero co uruchomiona baza USA w Redzikowie gwałtownie zyskała na znaczeniu, bo przed takim zagrożeniem powinna mieć szansę bronić NATO.