
-
Na wyspie Seymour na Antarktydzie odkryto skamielinę dużego jaja, które może pochodzić od prehistorycznego gada.
-
Badania sugerują, że jajo należy do morskiego drapieżnika – mozazaura, jednak wciąż brakuje zupełnej pewności.
-
Odkrycie to podważa dotychczasowe przekonania, że mozazaury były całkowicie żyworodne i nie składały jaj.
-
Więcej podobnych informacji znajdziesz na stronie głównej serwisu
Seymour to niewielka wyspa na Morzu Weddella w pobliżu północnego krańca Półwyspu Antarktycznego, kawałka wysuniętego w kierunku Ameryki Południowej lądu antarktycznego. Leży tam argentyńska stacja antarktyczna Marambio.
Wyspa słynie z bogactwa występujących tu skamieniałości bezkręgowców i kręgowców, także z epoki mezozoiku, gdy Antarktyda znajdowała się dużo dalej na północ i tworzyła wielki ląd zwany Gondwaną. Panowały tam zupełnie inne warunki, nie było lodu, a ląd porastały lasy.
Liczne zwierzęta zamieszkiwały nie tylko ląd, ale i pobliskie morza. Do takich zwierząt należało wiele ówczesnych morskich gadów, takich jak ichtiozaury, plezjozaury oraz mozazaury.
Te ostatnie to wielkie drapieżniki morskie ery mezozoicznej, jedne z największych, jakie istniały. Blisko spokrewnione z obecnymi waranami, siały postrach w wodach całej Ziemi w jurze czy kredzie. Ogromne paszcze z zębami i duża siła sprawiały, że mogły upolować w zasadzie każdą morską istotę tamtych czasów.
Największe mozazaury, takie jak Mosasaurus hoffmannii, mierzyły może nawet 17 metrów. To są rozmiary kaszalota. Było też wiele innych gatunków, jak tylozaur, dorastających do 13 metrów, co czyni je większymi od orek.
Mozazaury całkowicie przyzwyczaiły się do życia w wodzie
Mówimy o zwierzętach, które wtórnie przystosowały się do życia w wodzie. Przodkowie mozazaurów byli niegdyś gadami lądowymi, ale weszły do wody i już w niej zostały. Ciała tych drapieżników stały się opływowe, ogon stanowił napęd, a kończyny przekształciły się w płetwy.
To przystosowanie konwergentnie podobne do tych, jakie wypracowały np. wieloryby. To wtórnie przywykłe do życia w morzu ssaki, które dobrowolnie na ląd już nie wychodzą. Chociaż oddychają powietrzem atmosferycznym, zatem muszą wynurzać się co jakiś czas, to jednak całe życie spędzają w wodzie. Tu żyją, jedzą, rozmnażają się.
Zakładamy, że z mozazaurami było podobnie i one także na ląd już nie wychodziły. Jak zatem się rozmnażały, skoro to jajorodne gady? Jaja nie da się przecież wysiedzieć w morzu.
Otóż założenie jest takie, że mozazaury wypracowały żyworodność albo jajożyworodność, która u gadów nie jest niczym nowym. Mamy na to dowody w wypadku ichtiozaurów, a u mozazaurów ważną wskazówką jest skamieniałość takiego drapieżnika z rodzaju Carsosaurus, znalezionego w Komen w Słowenii. Tego mozazaura wykopano jeszcze w XIX w. i w jego ciele znajdowało się coś, co uznano za resztki ostatniego posiłku.
W 2001 r. pojawiła się jednak sugestia paleontologów Michaela Caldwella i Michaela Lee, że to nie posiłek, ale szczątki emrbionu mozazaura. Znajdowały się bowiem blisko miednicy i były ułożone ogonem do przodu. To mogło być zabezpieczenie przed utonięciem i uduszeniem się młodego w trakcie porodu.
Ta koncepcja trzymała się kupy. Mozazaury mogły wydawać na świat żywe młode, a nie składać jaja. Te albo rozwijały się w ciele matki do wyklucia, jak u jajożyworodnych gadów żyjących współcześnie, a może w ogóle ich nie było i mozazaury opracowały inny system rodzenia dzieci. To zupełnie uniezależniłoby je od lądu i zwierzęta te nie musiałyby nigdy na niego wychodzić – tak jak to robią dzisiaj żółwie morskie, których samice taszczą się na plaże, by w piasku złożyć jaja.
Czyżby mozazaury składały jednak jaja?
I na tę spójną, logiczną koncepcję na temat mozazaurów przyszło znalezisko świeże, z ostatnich lat, z wyspy Seymour na Antarktydzie. Znaleziono tam szczątki dużego jaja, któremu nadano przydomek „The Thing”.
Nawiązuje on do legendarnego thrillera „Coś” („The Thing”) w reżyserii Johna Carpentera opowiadającego o wykuciu z lodu przez norweskich polarników pozaziemskiej istoty, która tysiące lat temu spadła na teren Antarktydy i zamarzła. Długość jaja oszacowano na 30 cm długości. To więcej niż jajo strusia. Musiało należeć do bardzo dużego zwierzęcia zamieszkującego niegdyś Antarktydę.

O tym znalezisku pisało swego czasu „Nature”, gdzie czytamy, że nowy typ jaja został odkryty w przybrzeżnych osadach morskich z późnej kredy (ok. 68 mln lat temu) na Antarktydzie. Przewyższa on wszystkie jaja dinozaurów nieptasich pod względem objętości i różni się od nich strukturą.
Tożsamość zwierzęcia, które złożyło jajo, jest nieznana, ale te zachowane morfologie są zgodne ze szczątkami szkieletów mozazaurów znalezionych w pobliżu. Analizy filogenetyczne sugeruje, że jajo należało do osobnika, który miał co najmniej siedem metrów długości, hipotetycznie był gigantycznym gadem morskim.
Nie jest łatwo rozpoznać, z czym właściwie mamy do czynienia. Na pierwszy rzut oka skamieniałość wcale nie przypominała jajka. Był to dziwny, pofałdowany obiekt zakopany w osadach antarktycznych, który badaczom przypominał jakiś worek. Dopiero badania mikroskopowe wykazały, że mamy do czynienia ze strukturą przypominającą skorupę jaj gadów.
Antarktyczny mozazaur był szczytowym drapieżnikiem
Jajo powiązano z mozazaurem z gatunku Kaikaifilu hervei, który w 2017 r. został opisany właśnie na wyspie Seymour i pod koniec kredy zamieszkiwał wody ówczesnej Antarktydy, nie tak lodowate jak obecnie. Kaikaifilu musiał być szczytowym drapieżnikiem tamtego antarktycznego ekosystemu kredy.

Jeżeli jednak rzeczywiście to on złożył to jajo, mielibyśmy do czynienia z wywróceniem do góry nogami wszystkiego co wiemy i czego domyślamy się na temat mozazaurów. Oznaczałoby to, że jednak składały one jaja, zapewne na lądzie. Może wypełzały na brzeg jak żółwie morskie, może sposób był jeszcze inny. Niemniej może to podważyć założenia o jajożyworodności czy żyworodności tych zwierząt.
Do tej pory jednak nie udało się w stu procentach potwierdzić, że ogromne jajo należało do mozazaura i zapewne się to nie uda. Znalezisko pozostanie jedynie poszlaką, do której można dopasować myślenie o tych zwierzętach. Nakazuje ono nie wykluczać opcji jajorodności. Trudno to sobie jednak wyobrazić, by tak ogromne zwierzęta, osiągające wielkość co najmniej orek, a nawet wielorybów byłyby w stanie bez problemu wyjść na ląd i złożyć jaja, po czym bezpiecznie wrócić.
Jest jednak jeszcze jedna opcja, rozważana przez paleontologów. Cienka, elastyczna skorupka jaja sugeruje, że co najmniej jeden gatunek mozazaura mógł składać jaja bezpośrednio w wodzie. Nie budował gniazda, nie wysiadywał i nie czekał na wyklucie potomstwa, co w morzu nie miałoby żadnego sensu. Młode wykluwało się natychmiast po złożeniu tego jaja. Możliwe, że to modyfikowany rodzaj jajożyworodności, w której wyklucie następuje nie w ciele matki, ale poza nim, w każdym razie niezwłocznie.














