Cykl „13 pięter” Filipa Springera to felietony mieszkaniowe, w których autor – nagradzany pisarz, reporter, fotograf – mierzy się z kryzysem mieszkaniowym w Polsce (i nie tylko). Na łamach Interii opisze, jak nam się mieszka, w skali mikro i makro, i co można z tym wszystkim zrobić.

„Powinieneś przestać istnieć – napisał – zdychaj w swojej czternastometrowej kawalerce komuchu i zostaw normalnych ludzi w spokoju”. Dodał też kilka obrazków świadczących o tym, że w stopniu podstawowym opanował proste narzędzia sztucznej inteligencji.  

Tamtego dnia Grzesiek (mieszkaniec Trójmiasta, kierowca samochodu dostawczego w firmie produkującej dywany, miłośnik Tatr – dużo można się o Tobie, Grześku, dowiedzieć) przeczytał wywiad, w którym powiedziałem, że powinniśmy stopniowo zakazywać budowy domów jednorodzinnych oraz dogęszczać nasze miasta. Ktoś najwyraźniej podbił ten wywiad w nieznanej mi bańce w social mediach, bo Grzesiek nie był jedynym, który tego dnia postanowił sobie ulać. Dostałem takich wiadomości kilkadziesiąt.

Prawdziwy koszt wygody

Architektura, jej powstawanie, użytkowanie i ewentualne rozbiórki są źródłem 40 procent globalnych emisji dwutlenku węgla. Gdyby była krajem, emitowałaby więcej niż całe Chiny

Największe koszty środowiskowe (w przeliczeniu na osobę) przynosi budowa domów jednorodzinnych. To trochę tak jak z samochodami. Z punktu widzenia energii i zasobów jest czymś naprawdę skrajnie nielogicznym, aby budować, zasilać i rozpędzać ważącą półtorej tony maszynę tylko po to, by przewieźć nasze pojedyncze, kilkudziesięciokilogramowe ciało. Ma to sens tylko wówczas, gdy uznamy, że zasoby niezbędne do uruchomienia tego procesu są nieskończone (tak nie jest). 

Podobnie jest z jednorodzinnymi domami. Zużycie energii przy budowie wolnostojącego domu jest czterokrotnie większe (w przeliczeniu na 100 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej) niż w przypadku pięciopiętrowej kamienicy w mieście. Do tego dochodzi konieczność doprowadzenia do takiej nieruchomości niezbędnej infrastruktury – wody, prądu, drogi itd. Za to płaci już samorząd. W efekcie dochodzi do sytuacji, w której korzyści (wygodny domek z ogródkiem) zostają sprywatyzowane, a koszty (ślad węglowy, zasoby naturalne, degradacja środowiska i rosnące koszty rozlewającego się miasta) uwspólnione. 

Polskie miasta rozlewają się na potęgę. Dzieje się tak dlatego, że marzenie o przedmiejskim domku z ogródkiem jest ciągle w Polkach i Polakach silne, ale też dlatego, że mieszkania w miastach są coraz droższe. Budowa domu to decyzja rozpięta między motywacjami ekonomicznymi a upragnionym stylem życia. Swoje dołożyła pandemia. Domek z ogródkiem w czasach lockdownów był wybawieniem. Konsekwencje takiego stanu rzeczy widać gołym okiem. 

Spróbuj, Grześku, na mapie satelitarnej jakiegokolwiek średniego albo większego miasta w Polsce pokazać miejsce, w którym się ono kończy. To właściwie niemożliwe. Fachowcy nazywają to zjawisko sprawlem, czyli rozlaniem. Miasta rozlane są niewygodne do życia, sprawl zwiększa też ich negatywny wpływ na środowisko. To duży problem, tym bardziej, że przyjęty w czerwcu przez Unię Nature Restoration Law zakłada, że do 2030 roku odbudujemy co najmniej jedną trzecią ekosystemów znajdujących się w najsłabszej kondycji (60 procent do 2040 r. i 90 procent do 2050 r.). Nie da się tego zrobić, zabudowując na potęgę kolejne obszary domkami. 

80 drzew na mieszkańca

Odpowiedzią na te wyzwania jest właśnie dogęszczanie miast. Za każdym razem jednak, gdy pojawia się ten postulat, podnosi się też głośny lament. Bo gęste miasto kojarzy nam się, nie wiedzieć czemu, z Hong Kongiem, Singapurem albo Tokio. 

Tymczasem wśród pięciu najgęściej zabudowanych kilometrów kwadratowych w Polsce nie ma choćby kawałka miasta, którego zabudowa przekraczałaby pięć, momentami sześć pięter. Są zaś na tej krótkiej liście takie miejsca jak wrocławski Ołbin czy warszawski Muranów. I wystarczy jeszcze jeden rzut oka na satelitarne mapy, by stwierdzić, że to miejsca pełne zieleni i mające bardzo ludzką skalę

Znakomite parametry gęstości mają też Kopenhaga, Barcelona i Amsterdam – miasta regularnie pojawiające się w rankingach najszczęśliwszych metropolii na świecie. Gęstość nie musi być więc straszna, może być bardzo zielona. Tym bardziej, że zgodnie ze wspomnianymi unijnymi regulacjami do 2030 roku w miastach wspólnoty ma być zasadzonych 30 miliardów drzew. To oznacza, że na każdego mieszkańca europejskiego miasta przybędzie około 80 drzew. 80 drzew to już mały park. 

Potwór Gęstości i tak budzi jednak grozę. Właśnie dlatego Grzesiek z Gdańska napisał do mnie obraźliwą wiadomość. Wierzę, że jego agresja wynika ze strachu. Można jednak, Grześku, go okiełznać. Niektórzy robią to tak, że gęste miasto nazywają „15-minutowym”, czyli takim, gdzie większość naszych codziennych potrzeb możemy ogarnąć spacerem, na rowerze i komunikacją miejską w ciągu kwadransa. Oczywiście istnieje cień prawdopodobieństwa, że Grzesiek jest gościem, który „włączył myślenie”, czyli tropicielem teorii spiskowych. Wówczas argument miasta 15-minutowego go nie przekona – on już wie, że to po prostu kolejny spisek elit, chcących zamknąć nas wszystkich w miejskich obozach. Teorie te, tak barwne jak język Grześka, który życzy mi abym „przestał istnieć”, opisał w swojej książce „Miejskie strachy. Miasto 15-minutowe, 5G oraz inne potwory” Łukasz Drozda. 

Wcale nie musimy budować na potęgę

Mam więc dla Grześka inne, bardziej pragmatyczne pocieszenie, które pozwoli mu jakoś oswoić potwora gęstości. Otóż Polska się wyludnia. Do 2050 roku będzie nas o kilka dobrych milionów mniej, dwie trzecie społeczeństwa będzie w wieku emerytalnym. To prawdopodobnie oznacza, że nie musimy budować na potęgę. Temat dogęszczania w polskich realiach będzie więc polegał raczej na mądrym gospodarowaniu zwiększającą się pulą pustostanów. Już dziś mamy ich w polskich miastach, uwaga, prawie dwa miliony. W samej Warszawie jest ich około dwustu tysięcy. 

Jednocześnie ciągle mówi się, że w Polsce brakuje od półtora do dwóch milionów mieszkań, byśmy przestali szorować po dnie statystyk pokazujących przeludnienie mieszkań w krajach Unii Europejskiej. Nie znaczy to rzecz jasna, że każdy pustostan można zamienić w wygodne mieszkanie. Ale wiele z nich się da. 

Według szacunków organizacji Habitat for Humanity za 10 miliardów złotych z wyczekiwanej dotacji Funduszu Dopłat Banku Gospodarstwa Krajowego dałoby się sfinansować adaptację 75 tysięcy takich lokali. Biorąc pod uwagę, że w czasach największej prosperity w Polsce buduje się około 200 tysięcy mieszkań rocznie, to można zakładać, że taka całkiem racjonalna interwencja państwa na rynku pomogłaby obniżyć ich ceny

Wszyscy by na tym skorzystali – ci, dla których jedynym rozwiązaniem kwestii mieszkaniowej jest lokal komunalny oraz ci, którzy mieszkanie kupić może i chcą, ale jest one dla nich dziś za drogie. Zyskałyby też miasta, których gęstość by wzrosła bez budowania jakichkolwiek nowych budynków i zyskałaby przyroda poza miastami. Zyskałyby też, wierzę w to głęboko, Grzesiek. Choć on pewnie uważa, że sam sobie poradzi.  

Udział
© 2024 Wiadomości. Wszelkie prawa zastrzeżone.