Wokół Karola Nawrockiego od początku kampanii dużo się dzieje. „Gazeta Wyborcza” niedawno wyciągnęła dziwne rezerwacje apartamentu Deluxe w Muzeum II Wojny wiatowej (był tam dyrektorem), choć dyrektor mieszkał zaledwie 5 km od swojego miejsca pracy. We wrześniu, u progu ogłoszenia nominacji na „obywatelskiego” kandydata przez PiS, Nawrocki musiał się tłumaczyć ze zdjęć ze skazanym przestępcą. Choć to wszystko poważne skazy na wizerunku kandydata, coś innego mówi o nim więcej. To jego niefiltrowane, spontaniczne zachowania.
Na wewnętrzny i zewnętrzny użytek sztab PiS snuje opowieść o lekko jeszcze grubo ciosanym, ale stale robiącym postępy kandydacie. – Nawrocki jest chropowaty, ale jest jakiś – czaruje jeden z rozmówców Jacka Gądka w ostatnim „Newsweeku”. Inny dodaje jednak: – Gdyby kogoś zaczepił na ulicy, toby taki przechodzień pomyślał: On chce mi wpier…, a nie poprosić o głos w wyborach.
Zobaczmy trzy sytuacje.
Sytuacja pierwsza: Karol Nawrocki 11 stycznia bierze udział w pielgrzymce kibiców – sam mocno podkreśla związki ze „środowiskiem kibicowskim” – na Jasną Górę. W czasie przemówienia Nawrockiego kibole krzyczą „raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę”. Spontaniczna reakcja Nawrockiego? Z uśmiechem kiwa głową i przechodzi do następnego punktu programu. Reaguje dopiero przyciśnięty przez media, mówiąc, że ceni „stadionowy zmysł”.
Sytuacja druga: 19 stycznia podczas spotkania wyborczego w Lęborku jedna z uczestniczek intonuje hasło PiS „nie bać Tuska”, które szybko przekształca się w skandowane przez salę „j***ć Tuska”. Spontaniczna reakcja Nawrockiego? Z uśmiechem przez kilkanaście sekund kiwa głową, słuchając okrzyków i przechodzi do następnego punktu programu.
Sytuacja trzecia: 28 stycznia podczas spotkania w Ciechanowie obecny na sali ksiądz podpowiada Karolowi Nawrockiemu, co powinien zrobić z Antonim Dudkiem, promotorem jego doktoratu i autorem niedawnej przestrogi, że kandydat PiS to „niebezpieczny człowiek”. – Radzę panu, żeby mu pan prawy prosty lub lewy wymierzył – mówi ks. Jan Jóźwiak, proboszcz miejscowej parafii (dzień później wydał oświadczenia odcinające się od wszelkiej przemocy), a następnie pobłogosławił kandydatowi. Spontaniczna reakcja Nawrockiego? Podziękowania „bóg zapłać” i przejście do następnego punktu programu.
Te sytuacje nie pokazują żadnej chropowatości czy braku wyrobienia kandydata. Pokazują coś, czego nie przykryją wygładzone spoty, autoryzowane wywiady, photoshop na plakatach wyborczych czy najlepsi spin doktorzy. Pokazują człowieka, który nie tylko nie reaguje na werbalną agresję, ale ją też akceptuje. Innym wytłumaczeniem może być strach człowieka, który boi się przeciwstawić popierającemu go niedużemu tłumowi. Jak zatem jako prezydent przeciwstawi się znacznie bardziej groźnym graczom międzynarodowym lub – obniżając nieco poziom globalnego zagrożenia – prezesowi swojej „obywatelskiej” partii?
Wiem, wiem, w czasach fascynacji polityczną brutalnością Donalda Trumpa tak po prawej, czy po liberalno-prawej stronie, może to działać na tę część elektoratu, która żądna jest (metaforycznej?) krwi. Nie zmienia to jednak faktu, że Karolowi Nawrockiemu zbyt często kampania prezydencka myli się z zawodami pseudokibiców. I żaden spin nie jest w stanie jak na razie tego przykryć.
Z powyższych sytuacji wyłania się obraz polityka, dla którego życie publiczne nie różni się zbytnio od meczu Lechia Gdańsk-Arka Gdynia, gdzie sensem radykałów jest nie mecz, a lżenie drugiej strony, bicie się z policją i próby wykradzenia oraz spalenia szalików klubu przeciwnika.
Rozumiem pociągającą niektórych prostotę takiej wizji życia, ale od pretendenta do fotela prezydenckiego frontowego kraju w pogrążającej się w finansowo-egzystencjalnym kryzysie Europie można by jednak wymagać mindsetu wyrastającego ponad poziom kotła w strefie pseudokibiców.