Kontynuujemy cykl rozmów z polskimi medalistami olimpijskimi. Przepytaliśmy już Kazimierza Adacha, Julię Michalską-Płotkowiak, Jolantę Ogar-Hill oraz Andrzeja Wrońskiego. Przyszedł czas na wywiad z Renatą Mauer-Różańską, trzykrotną medalistką olimpijską w strzelectwie. Dwa z nich to krążki z najcenniejszego kruszcu – wywalczone odpowiednio w Atlancie (rok 1996, konkurencja karabin pneumatyczny 10 metrów) i Sydney (rok 2000, karabin sportowy trzy postawy).

Długa kariera naszej mistrzyni obfitowała w wiele niecodziennych zdarzeń, o których opowiedziała z uśmiechem na twarzy. Były też bardzo przykry moment w postaci wypadku samochodowego. To zdarzenie zatrzymało jej sportową drogę na kilka miesięcy. Na szczęście strzelczyni wróciła silniejsza.

Wywiad z Renatą Mauer-Różańską

Dawid Franek, dziennikarz „Wprost”: Na igrzyskach olimpijskich w 1996 roku zdobyła pani dwa medale, a kilka miesięcy wcześniej urodziła dziecko. Jak udało się łączyć przygotowania do tej imprezy i wychowywanie córki?

Renata Mauer-Różańska, trzykrotna medalistka olimpijska w strzelectwie: To było trudne zadanie. Nie byłoby ono możliwe do zrealizowania, gdyby nie wsparcie bliskich i klubu. Przez pierwszych sześć tygodni zajmowałam się przede wszystkim dzieckiem. Zależało mi na tym, żeby karmić piersią jak najdłużej, ponieważ wiedziałam, jak bardzo ważne będzie to dla zdrowia mojej córki. Po tych sześciu tygodniach, żeby przygotować się do zajęć strzeleckich, rozpoczęłam trening ogólnorozwojowy, i po kolejnych dwóch tygodniach zaczęłam trenować w domu na sucho, gdyż trudno było jeździć na strzelnicę z maleńkim dzieckiem.

Później w opiece nad Natalią pomagała mi babcia i po pewnym czasie, kiedy mogłam wznowić trening strzelecki, trochę odetchnęłam. Co ciekawe, po trzech miesiącach pojechałam z córką oraz partnerem na Puchary Świata do Monachium i Mediolanu. Karmiłam piersią między treningami i było to dla mnie wygodne, ponieważ nie musiałam poświęcać dodatkowego czasu na przygotowywanie dziecku jedzenia. Podczas zawodów jako jedyna z polskiej drużyny zdobyłam medal i był to brąz. Można ten wyjazd określić jako hardkorowy, gdyż musieliśmy pojechać autem bez klimatyzacji, a temperatura powietrza była dość wysoka.

Można powiedzieć, że córka od najmłodszych lat stała się podróżniczką.

Rzeczywiście zwiedzała świat od samego początku, choć często się śmiejemy, że nie może pamiętać z tego zbyt wiele.

Z jakim nastawianiem jechała pani do Atlanty po udanym występie w Pucharze Świata? Pojawił się cel medalowy, czy wręcz przeciwnie?

Pamiętam, że na treningu w strzelaniu z karabinka pneumatycznego uzyskałam wynik 395 punktów. Po prostu chciałam sprawdzić, czy pamiętam, jak się strzela. Dokładnie taki sam wynik zanotowałam na igrzyskach. Na zawsze utkwiło mi to w pamięci. Przed wyjazdem powiedziałam Natalce, że przywiozę jej medal i tak się stało. Natalka dawała mi bardzo dużo motywacji. Ten medal chciałam zdobyć dla niej i nie myślałam o kolorze.

Chciałbym się cofnąć trochę do początków, bo wówczas była pani związana ze środowiskiem warszawskim, a potem nastąpiło przeniesienie do Wrocławia. Co było głównym powodem zmiany klubu?

Wówczas mieliśmy lata kryzysu. Może to teraz w tych czasach śmiesznie zabrzmi, ale pomimo tego, że miałam najlepsze wyniki w Polsce i będąc juniorką już wygrywałam mistrzostwa Polski z seniorkami, niestety klubu nie było stać na to, żeby kupić mi profesjonalny, strzelecki strój. Taki, z którego korzystała cała czołówka światowa i który dawał możliwość uzyskiwania kilku punktów więcej, a kilka punktów to wręcz przepaść.

Tak naprawdę, relatywnie patrząc na ceny różnych produktów, ten strój strzelecki, który trzeba było kupić na zachodzie za dolary, kosztował mniej więcej tyle, co Fiat 126p. Była to bariera, którą trudno było pokonać. Kiedy zbliżałam się do końca kariery w roli juniorki, wiedziałam, że potrzebuję lepszych warunków, by się rozwijać i stąd trafiłam do Śląska Wrocław, który mógł mi to zapewnić. Tego pragnął także mój trener Piotr Kosmatko. Mój macierzysty klub nie chciał zgodzić się na zmianę przeze mnie barw klubowych. Trudno się dziwić, ponieważ zdobywałam dla klubu mnóstwo punktów. Pomimo nałożonej karencji Śląsk chciał mnie przyjąć. Otrzymałam służbowe mieszkanie, świetne możliwości treningowe, zostałam wręcz rodzinnie przyjęta do grupy trenera Andrzeja Kijowskiego. Trener Kosmatko natomiast został zwolniony z pracy, bo po części doprowadził do utraty przez klub najlepszej zawodniczki. Jego życzeniem było, abym strzelała najlepiej na świecie. Wiedział, że w Śląsku mogę poczynić dalsze postępy.

Często sportowcom zadaje się pytanie, czy był taki moment, kiedy zastanawiali się nad przerwaniem kariery na wczesnym etapie. Pani w wyniku wypadku samochodowego miała poważną kontuzję nogi. Co wtedy pojawiało się w myślach utalentowanej strzelczyni? Były obawy o to, że powrót do zawodowego sportu będzie niemożliwy?

To były bardzo traumatyczne przeżycia, ponieważ kość nie chciała mi się zrastać. Sama wiem najlepiej, ile łez wylałam po nocach, bo nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Patrzyłam do kalendarza i widziałam, jak jedne zawody mi uciekły, potem drugie itd. W pewnym momencie zaczęłam się na poważnie zastanawiać, czy wrócę do sportu. Szczerze mówiąc, bałam się o swoją przyszłość. Miałam szybko wrócić do sportu, a działo się zupełnie inaczej. Wykorzystywałam ten czas, trenując w wyobraźni. Był to czas wielu przemyśleń, czytania książek, czas na naukę treningu relaksacyjnego, wizualizacyjnego. Tak naprawdę nauczyłam się wielu rzeczy, których nie umiałam, które przydały mi się w przyszłości.

Złamanie kości udowej jest okropnym doświadczeniem, którego nie życzę nikomu. Pamiętam, że przed tym przykrym zdarzeniem czułam, że forma mi rośnie, zbliżały się mistrzostwa Europy, a ja strzelałam coraz lepiej. Odczuwałam stan wręcz euforii, a tu nagle wszystko się zatrzymało. Od tamtej pory nie poddaję się takim emocjom, mając świadomość, że jedna chwila nieuwagi może w życiu wiele zmienić. Wypadek nauczył mnie pokory, a później też otwarcia na ludzi. Wtedy zrozumiałam, że gdyby nie ludzie, którzy są przy mnie, którzy mnie wspierają, prawdopodobnie popadłabym w depresję. Na szczęście wróciłam do sportu silniejsza.

Stosunkowo w niedługim czasie po zakończeniu żmudnej rehabilitacji pojawił się srebrny medal mistrzostw świata w Moskwie. To było duże zaskoczenie?

Spojrzałabym tutaj jeszcze na drugi ważny aspekt, ponieważ miesiąc przed tymi mistrzostwami świata otrzymałam strój strzelecki, o którym od dawna marzyłam. Nawet mentalnie otworzyły się przede mną zupełnie inne możliwości, bo nagle zaczęłam strzelać prawie same dziesiątki. Odsuwałam jednak od siebie myśli o tym, co się stanie, kiedy osiągnę maksymalny wynik. Zobaczyłam, że dzięki temu strojowi, mogę wejść na dużo wyższy poziom.

Przed mistrzostwami w Moskwie miałam opracowany dobry plan przygotowań. W harmonogramie zawodów widzieliśmy z trenerem, że zaczynają się one o godzinie 9.00 tamtejszego czasu, czyli o 7.00 czasu polskiego. Dlatego codziennie wstawałam o godzinie 5:00, o 6.00 trener Andrzej Kijowski po mnie przyjeżdżał i jechaliśmy wspólnie na strzelnicę. Już na miejscu w Moskwie nie czułam z powodu zmiany czasu rozdrażnienia. Byłam przyzwyczajona do różnicy dwóch godzin, czego nie można było zauważyć u innych zawodniczek. Jedyne, z czym mogłam mieć problem, to z odpowiednim nastawieniem psychicznym do tych mistrzostw, bo przecież wcześniej nie miałam zbyt dużo startów. Na szczęście weszłam do finału jako druga, a w finale strzelało mi się bardzo dobrze. Zdobyłam srebrny medal – pierwszy w zawodach o tak wysokiej randze.

Podejrzewam, że srebro po tak traumatycznych przeżyciach smakowało, jak złoto.

Tak, ponieważ były to pierwsze tak ważne zawody po długiej przerwie i od razu stanęłam na podium. Ten medal był bardzo dla mnie ważny. Poczułam, że jestem w światowej czołówce. Od tamtego czasu zmieniła się trochę moja mentalność. Zdawałam sobie sprawę, że stać mnie na wygrywanie z wieloma zawodniczkami, zyskałam pewność siebie, już zbytnio nie denerwowałam się przed kolejnymi startami. Trudno było dobić się do tej czołówki, ale gdy już dotarłam do tego miejsca, to na długo w nim zostałam.

Olimpijska gorączka popularności

Pierwszy raz na igrzyskach olimpijskich wystartowała pani w Barcelonie i wówczas wszystko zakończyło się bez medalu. Nie jest tajemnicą, że mocno przeszkadzały warunki atmosferyczne, ale paraliżująca była też olimpijska trema?

Nie, nie czułam żadnego paraliżu, ale temperatura spowodowała, że trudno się było wyspać. Oprócz tego ciągle miałam opuchnięte dłonie, pojawiało się wyższe tętno, a ja nic nie mogłam z tym zrobić. To po prostu fizjologia spowodowała, że nie byłam w stanie dać z siebie więcej.

Kolejne igrzyska przyniosły dwa medale. Jak pani wspomina ogromny wzrost popularności, który wtedy nastąpił?

Było to na pewno bardzo miłe, ale muszę wrócić do tego, że miałam w domu pięciomiesięczne dziecko. Myślałam głównie o tym, aby zajmować się nim. Dla dziennikarzy również znajdowałam czas. Na szczęście moja mama bardzo mi pomagała w opiece nad Natalką. Gdyby nie mama, nie mogłabym uczestniczyć w wielu sportowych imprezach, czy też korzystać z zaproszeń wysyłanych przez media. Dzięki niej mogłam przede wszystkim normalnie trenować. Gdy dziecko rośnie, potrzebuje coraz więcej uwagi. Na szczęście przed urodzeniem córki zdałam wszystkie egzaminy na licencjacie w Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu, ale pracy dyplomowej nie byłam w stanie napisać, ponieważ po prostu już miałam za dużo obowiązków. Zajęłam się nią po igrzyskach w Atlancie. Podobnie było ze studiami magisterskimi. Egzaminy zdałam przed igrzyskami w Sydney, a pracę broniłam w następnym roku.

Po występie w Atlancie nastąpiło choćby pojednanie z Barceloną, gdzie wystrzelała pani kolejny medal mistrzostw świata. Udało wyrzucić się z głowy nieudane igrzyska w tym mieście?

Akurat te mistrzostwa świata pamiętam najmniej ze wszystkich, jednak pozostał w mojej pamięci finał. Zajmowałam stanowisko obok Sonji Pfeilschifter, która weszła jako pierwsza do finału i uzyskała w kalifikacjach bodajże punkt więcej ode mnie. Nie wiem, skąd mi to przyszło do głowy, ale czułam przez skórę, że niestety z nią nie wygram i było to uczucie, z którym nie potrafiłam sobie poradzić. W głowie pojawia się jakaś bariera, której nie mogłam pokonać. Nie myślałam o innych przeciwniczkach. Sonja była wtedy rekordzistką świata i najlepszą zawodniczką w strzelectwie w broni długiej. Kiedy jednak spotkałyśmy się w finale olimpijskim w Sydney w innej konkurencji – w konkurencji karabin sportowy trzy postawy – to tym razem ja czułam się silniejsza. Było to odwrócenie tego, co przeżywałam w finale mistrzostw świata. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje i skąd biorą się takie odczucia. Przecież my będąc na swoich stanowiskach nie mamy ze sobą fizycznego kontaktu.

Przed Sydney pojawiła się spora presja ze strony kibiców? Najpierw był słabszy występ, a potem odrodzenie i kolejne złoto olimpijskie.

Na pewno czułam presję, ale kiedy o niej mówię, to myślę, że presja jest czymś, co my sami sobie pozwalamy narzucić. Najważniejsze jest to, żeby nie pozwolić wrzucać na swoje barki jeszcze więcej ciężaru. Ja ten ciężar dźwigałam i nie było mi łatwo, ale kiedy po pierwszym starcie, nie wchodząc do finału zauważyłam, że to była główna przyczyna mojego niepowodzenia, postanowiłam sobie, że już nigdy więcej nie ulegnę presji.

Jednak nie tylko to postanowienie spowodowało, że w tej drugiej konkurencji odżyłam. Otóż dzięki Pawłowi Nastuli przyjechał na igrzyska pan Edmund Cichomski, z którym Paweł współpracował. To był nie tylko masażysta, ale również specjalista od terapii manualnej. W tejże terapii stosował m.in. masaż chiński. Kiedy się do niego wybrałam, ponaciskał mi niektóre punkty, w których poczułam straszny ból. Zrozumiałam, że był on spowodowany potwornym napięciem związanym ze stresem. Poczułam dosłownie, że żyję. Wtedy też zauważyłam, że normalnie oddycham, a przecież jeśli nie oddychamy poprawnie, to mózg nie jest odpowiednio dotleniony. Wówczas trudno mówić o właściwej koncentracji uwagi i dobrym strzelaniu. Podczas pierwszej konkurencji, pomimo wykonania ciężkiej pracy, nie było efektów, a przy tym byłam potwornie zmęczona. Przy starcie w drugiej konkurencji moje odczucia były zupełnie inne.

Pamiętam, kiedy mój poprzedni trener Piotr Kosmatko zawsze mówił, żebym zachowywała olimpijski spokój, a ja uważałam, że kiedy się myśli o olimpijskim spokoju, wtedy nie czuje się energii. Jeśli chodzi o drugi start w Sydney, to poczułam wtedy taką energię, że nie było mowy o żadnym wyciszaniu się. To była praca na bardzo wysokich obrotach. Oddech oraz wiara w siebie zadziałały.

Domyślam się, że po drugiej konkurencji nastała wyjątkowa ulga. Podejrzewam, iż wcześniej musiało się gotować u pani w środku od tych emocji.

To był tak wysoki poziom adrenaliny, że długo nie mogłam później normalnie spać. Te emocje wciąż wracały. Co do ulgi, to pojawiła się ona na pewno. Bardzo zależało mi na tym medalu. I to tym bardziej, że w igrzyskach w Atlancie w tej samej konkurencji pobiłam rekord olimpijski, weszłam do finału z dwupunktową przewagą, a w nim spadłam na trzecią pozycję. Po kilku strzałach byłam nawet poza podium, na piątym miejscu. Ostatnie kilka strzałów zdecydowało o tym, że miałam brąz.

Było mi tak strasznie wstyd, że nie wykorzystałam ogromnej szansy na drugi złoty medal. Siedziało to we mnie przez cztery lata i nie chciałam popełnić tych błędów, które zrobiłam w Atlancie.

Wrócę jeszcze na chwilę do Atlanty. Po chwilowym wypadnięciu poza podium wskoczyła Pani na trzecie miejsce. Wówczas była możliwość śledzenia przez strzelczynie wyników strzał po strzale?

Nie. Dopiero później nastał czas, kiedy zawodnicy mają możliwość śledzenia wyników na umieszczonych przed ich stanowiskami tablicach. Wtedy nie było jeszcze takiej opcji i o wszystkim dowiadywałyśmy się już po wszystkich strzałach.

Śmieszna sytuacja miała miejsce w Atlancie podczas finału pierwszej konkurencji, gdzie przez większość rywalizacji byłam druga i mój trener po zakończeniu miał mi przekazać wieści o wynikach. Siedział wpatrzony w tablicę przed sobą i nie wiedział o co chodzi, kiedy po ostatnim strzale zniknęłam mu z pola widzenia z tej drugiej pozycji. Spoglądał na niższe miejsca, potem popatrzył na mnie i rozłożył ręce. Nie wiedział, co ma mi powiedzieć. W tych emocjach nie zauważył, że wskoczyłam na początek tabeli.

To tylko potwierdza, że czasami trenerzy potrafią bardziej przeżywać dane wydarzenie niż zawodnicy.

Oczywiście, że tak. Sukcesy zawodników są też ich dziełem.

Nierówna podłoga w Atenach

Na czwarte i ostatnie igrzyska pojechała pani do Aten. Jaki był wtedy konkretny cel?

Do Aten wyruszyłam w bardzo dobrej formie i pewnie gdzieś tam z tyłu głowy myśli o wysokich miejscach się pojawiały. Miałam specjalnie opracowany trening fizyczny oraz sposób nawadniania w celu utrzymania na bardzo dobrym poziomie koncentracji uwagi. Chyba nigdy wcześniej nie byłam tak dobrze przygotowana. W Atenach jednak czymś się zatrułam i nastąpiło odwodnienie organizmu. W karabinku pneumatycznym jeszcze dałam radę i wystrzelałam o punkt więcej niż w Atlancie. Na igrzyskach w Grecji dało mi to dziewiątą pozycję.

Mało tego. Na oficjalnym treningu zauważyłam, że na moim stanowisku jest nierówna podłoga. Z daleka nie było tego widać, ale gdy na nim stanęłam, to od razu wiedziałam, że moje nogi inaczej pracują. Sędziowie byli bardzo zdziwieni, gdy to zgłosiłam, ale wreszcie poszli po poziomicę i przyznali mi rację. Ostatecznie przeniesiono mnie na skrajne stanowisko z prawej strony. Stamtąd kątem oka z prawej strony było widać wszystkich fotoreporterów. Było to rozpraszające, ponieważ w związku z tym, że nie używałam zatyczek do uszu, słyszałam wszystkie kliknięcia aparatów fotograficznych. Tyle dobrego, że mieli oni zakaz używania lamp błyskowych. Efekt zatrucia i odwodnienia jeszcze bardziej było widać, kiedy rywalizowałyśmy w strzelaniu z trzech postaw.

Stosunkowo niedługo po igrzyskach w Atenach podjęła pani pracę jako nauczyciel akademicki, ale jednocześnie kontynuowała starty. Czy to było jedno z największych wyzwań życiowych, żeby połączyć karierę strzelecką i pracę ze studentami?

Nie wyobrażałam sobie takiego życia, w którym zajmowałabym się tylko sportem. Zawsze miałam dużo różnych zajęć. Zatem po uzyskaniu tytułu magistra w Akademii Ekonomicznej, ukończyłam w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu najpierw studia trenerskie, potem studia z technik relaksacyjnych. W 2009 roku urodziłam drugie dziecko. Jednak rodzina i praca na uczelni to nie wszystko. W latach 2010-2018 przez dwie kadencje działałam w Radzie Miejskiej Wrocławia. Oczywiście trzeba było się tam zajmować różnymi sprawami dotyczącymi Wrocławia, ale ja zajmowałam się głównie sportem.

Ponadto jestem wiceprezesem Dolnośląskiego Związku Strzelectwa Sportowego. Moją główną pracą jest jednak praca w charakterze wykładowcy w Akademii Wychowania Fizycznego im. Polskich Olimpijczyków we Wrocławiu. Czasem wykładam również w Uniwersytecie SWPS (Psychologia Sportu) i Uniwersytecie Dolnośląskiej Szkoły Wyższej (Dziennikarstwo sportowe).

Po wielu latach startów koniec kariery nastał 2014 roku. Kiedy Renata Mauer-Różańska wiedziała, że powie „Stop”?

Miałam właściwie dwa zakończenia kariery, jedno miało miejsce w PKOl, a drugie podczas zawodów finałowych Pucharu Polski w 2014 roku na strzelnicy we Wrocławiu. W trakcie sezonu wiedziałam, że przede mną ostatnie miesiące startów, ale jednocześnie nie chciałam tego ogłaszać. Powiedziałam sobie, że dokończę sezon i właśnie po ostatnim strzale powiem, że to koniec. Chciałam uniknąć dużego szumu wokół mojej osoby i tak też się stało. Tych zawodów nie zapomnę nigdy, bo były one zorganizowane w nowej formule, gdzie na samym końcu strzelały już tylko dwie najlepsze zawodniczki. Tak się złożyło, że to była Sylwia Bogacka, która na igrzyskach olimpijskich w Londynie zdobyła srebro i ja.

Wygrałam ten finał i powiedziałam, że to był mój ostatni start. Był czas na pożegnania, ale tak właściwie to w środowisku strzeleckim cały czas jestem aktywna. Pełnię funkcję przewodniczącej Komisji Do Spraw Kobiet Polskiego Związku Strzelectwa Sportowego. Nie ograniczając się do sportu strzeleckiego, działam też w Polskim Komitecie Olimpijskim, jestem członkinią zarządu i przewodniczącą Komisji Sportu Kobiet. Jestem Również wiceprezesem Towarzystwa Olimpijczyków Polskich i Regionalnej Rady Olimpijskiej we Wrocławiu oraz wiceprzewodniczącą Rady Muzeum Sportu i Turystyki w Karpaczu. Utrzymując kontakt ze swoją macierzystą uczelnią jestem członkinią Rady Absolwentów Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu.

Była jeszcze szansa po Atenach, by pojechała pani na piąte igrzyska, ale tak się nie stało i wtedy Sylwia Bogacka przejęła pałeczkę.

Miałam dużą szansę, by zakwalifikować się do Pekinu, ale jej nie wykorzystałam. Podczas Pucharu Świata w USA strzelałyśmy w finale konkurencji karabin sportowy trzy razy 20 przy bardzo jaskrawym świetle. Na moim stanowisku, trudno było je zasłonić. Ostre światło i cienie zniekształcały mi obraz w przyrządach celowniczych. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić.

Co do Sylwii, to faktycznie okazała się moją następczynią. W Londynie zdobyła srebro. Po cichu liczyłam nawet na pierwsze miejsce, ale reprezentantka Chin było mocniejsza. Tak czy inaczej, srebro Sylwii sprawiło mi wielką radość i wcale nie było niespodzianką.

Udział
© 2024 Wiadomości. Wszelkie prawa zastrzeżone.