Nim rozwinę wątek konsekwencji, „odczarujmy” sytuację na froncie. Mnożą się bowiem doniesienia, że operacja obronna Ukrainy „się sypie”, że lada moment dojdzie do przełomu i Kijów się podda. To bzdury i element asymetrycznej narracji.
Zasadniczym celem Rosjan pozostaje opanowanie obwodu donieckiego – ni mniej, ni więcej. Październik był drugim miesiącem z rzędu, kiedy rosyjskie zyski terytorialne zbliżyły się do poziomu 500 km kw., a łączny tegoroczny „urobek” przekroczył 2 tys. km kw. Takich zdobyczy agresorzy nie notowali od wiosny 2022 roku, możemy więc mówić o przyśpieszeniu i przełomie.
Wojna w Ukrainie. Koszty zwiększonej efektywności
Ale musimy pamiętać, że to skrawki ukraińskiego terytorium. Ukraina przed 2014 rokiem miała 600 tys. km kw. powierzchni. Dziś obszar kontrolowany przez rząd w Kijowie jest mniejszy o jedną piątą. Zatem nadal pozostaje ogromny i ta rozległość ma wielkie znaczenie, o czym w dalszej części tekstu.
Rosjanie okupują około 60 proc. obwodu donieckiego – do zdobycia zostało im mniej więcej 10 tys. km kw. Jeśli będą je „pochłaniać” tak jak we wrześniu i październiku, trzeba im… 20 miesięcy do osiągnięcia celu.
Oczywiście Moskwa chciałaby, żeby to było 20 dni czy tygodni, a nie miesięcy – i dowództwo rosyjskiej armii zrobi wiele, by podkręcić efektywność. Ale spójrzmy na koszty: straty Rosjan są ogromne, dziennie ginie i zostaje rannych niemal półtora tysiąca z nich.
Ochotników do wzięcia udziału w tym „przemiale” zaczyna brakować – od rozpoczęcia inwazji sześciokrotnie podniesiono uposażenie uczestników specoperacji – Kreml sięga więc po zagraniczną pomoc (Koreańczycy…). Zasadnym jest przypuszczenie, że na dłuższą metę „to się Rosjanom nie sklei”, nie dadzą rady. A przecież mają jeszcze inne problemy.
Zaraz je zasygnalizuję, ale najpierw warto zauważyć, że Rosjanie nauczyli się „iść za ciosem”. Dotąd skostniała struktura ich armii niemal wykluczała samodzielne działania dowódców niższego szczebla. „Kazali zająć wioskę X, zająłem, czekam na dalsze rozkazy”, tak mniej więcej to wyglądało. I nic tam, że przeciwnik pierzchł i że można było spróbować to wykorzystać i wziąć z marszu także wioskę Y.
„Rozkaz to rozkaz”, czekano na to, co zadecyduje góra. No więc teraz rosyjscy kapitanowie, majorzy i pułkownicy już nie czekają, jest szansa na powodzenie, to z niej korzystają. Efekty widać – i choć to wciąż mikroskala, to jednak mamy tu do czynienia z mentalną zmianą o dużym potencjale.
Takich mikroprzełamań nazbierało się Rosjanom w ostatnich tygodniach całkiem sporo. Ale czy ich suma daje powody do twierdzenia, że „front się posypał”? Nie, Moskale nie dokonali szerokiego wyłomu – liczonego na co najmniej 20-30 km – i nie wyszli na tyły armii ukraińskiej na głębokość kolejnych 20-30 km. Tak wygląda scenariusz „posypania się frontu”, taki przebieg wydarzeń oznaczałby krytyczną sytuację ukraińskich oddziałów w Donbasie.
Rajdowcy trafiliby w próżnię
Faktem jest, że Ukraińcy w niektórych miejscach mają problem z ustanowieniem nowych linii obronnych. A źle przygotowani wcześniej odstępują. To skutek nie tylko szybko ponawianej rosyjskiej presji, ale też materiałowych i ludzkich niedostatków oraz kiepskiego dowodzenia. Szczęściem w nieszczęściu Rosjanie nie potrafią przekształcić lokalnych sukcesów w coś więcej.
O ile mogliby zgromadzić większą ilość wojska w którymś z czterech najbardziej zapalnych punktów w Donbasie, a w konsekwencji dokonać szerszego wyłomu, o tyle nie ma opcji, by „wlali” w ten wyłom odpowiednio silny kontyngent, zdolny „nabroić” na ukraińskich tyłach. Bo takiego kontyngentu nie ma.
Przy skali działań toczonych w Ukrainie do przełamania frontu i udanego wejścia w głębię operacyjną przeciwnika trzeba by kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy oraz tysięcy sztuk czołgów i wozów bojowych. Potężnego wsparcia artylerii, lotnictwa, sprawnego parasola OPL i wydajnej logistyki.
Kiedyś sądzono, że Rosjanie mają taką jednostkę, 1. Armię Pancerną, ale jej status odwodu przeznaczonego do szybkich działań ofensywnych już po wielokroć okazał się mrzonką. Realia są takie, że liniowe jednostki dysponują 40 proc. niezbędnego sprzętu, że słabości kompensują ludzką masą. Lokalnie da się tym coś ugrać, głębokich rajdów „na nogach” przeprowadzić nie sposób.
No i jest jeszcze wspomniana rozległość, której rosyjscy generałowie obawiali się od samego początku. To dlatego w pierwotnych założeniach specoperacji skupiono się na zajmowaniu centrów administracyjnych – w ukraiński interior nikt nie chciał się zapuszczać bardziej niż wynikałoby to z konieczności dotarcia do największych miast.
Dziś również mogłoby się okazać, że rosyjscy „rajdowcy” trafiliby w próżnię. Po przełamaniu frontu nie weszliby w kontakt bojowy z kolejnymi jednostkami przeciwnika, bo ten byłby gdzie indziej. Przegrupowywałby się z dala i uderzył w dogodnym dla siebie momencie; tak, w oparciu o reguły wojny manewrowej, Ukraińcy rozgromili Rosjan zimą 2022 roku.
Wówczas okazało się, że ogromne zyski terytorialne są pozorne, że trzeba wiać do Rosji lub na tereny, które przy ograniczonych siłach udało się zaabsorbować. Te możliwości absorpcyjne – nadal ograniczone – to klucz do zrozumienia rosyjskiej słabości, także w jej najświeższej odsłonie: lokalnych sukcesów na Doniecczyźnie, które nie przerodzą się w wielką ukraińską katastrofę.
Wojna w Ukrainie. Rosjanie wyczerpują swoje zasoby
Konkludując dotychczasowe rozważania: doprowadzenie do całkowitego upadku państwa ukraińskiego jest poza zasięgiem sił zbrojnych Federacji. Dlaczego ta konkluzja ma taką wagę? Bo tylko okupacja większości Ukrainy i wasalizacja reszty uzasadniałyby twierdzenia Moskwy o zwycięstwie.
Scenariusze mniej lub bardziej „zgniłego kompromisu” oznaczają rosyjską porażkę. Nie tylko w relacji do celów, jakie przyświecały interwencji w 2022 roku. Przede wszystkim z powodu kosztów. Jest bowiem Rosja na wielu płaszczyznach zdruzgotana. Trzy z nich są najbardziej oczywiste: militarna, gospodarcza i demograficzna.
Wojna w Ukrainie skasowała efekt 15-letniej modernizacji armii Putina. Straciła ona najwartościowszy sprzęt, mnóstwo najlepszego personelu, a co najważniejsze, wydrenowała posowieckie zapasy amunicyjne i jest dziś bliska finalnego drenażu zasobów sprzętowych z tamtego okresu. „Renta po ZSRR” się kończy, co jest o tyle dokuczliwe, że bieżące moce produkcyjne nie są w stanie skompensować tych ubytków.
Gospodarka żyje dziś dzięki chińskiej kroplówce i własnej produkcji zbrojeniowej. Która owszem, daje ludziom pracę, wyższe zarobki, ale jej efekty w całości są przepalane – dosłownie i w przenośni – w Ukrainie. Owo przepalanie finansowane jest z oszczędności topniejących w zastraszającym tempie.
Państwo Putina przejada kapitał, który mogłoby zainwestować gdzie indziej. Jego stan dobrze ilustruje analogia z lisem biegającym za własnym ogonem. Jest ruch, energia, złudzenie życia. Tyle że zwierz nie pędzi naprzód, a kręci się w koło, de facto stoi w miejscu i co dla niego najgorsze, stopniowo pożera ten własny ogon.
Strzałem w kolano jest posyłanie setek tysięcy mężczyzn na śmierć w Ukrainie. Skala wojennych ubytków jest zatrważająca, a przecież trzeba do niej dorzucić okołowojenną emigrację i poprzedzającą wojnę pandemiczną hekatombę. W ciągu minionych pięciu lat Rosja straciła 3,5 mln obywateli, w dużej części z grup wiekowych i kategorii zawodowych ważnych czy wręcz kluczowych dla gospodarki.
A dodajmy do tego spadającą dzietność i średnią długością życia (ta jest o kilkanaście lat krótsza niż w krajach najbardziej rozwiniętych), oraz dramatyczny spadek jakości usług publicznych (wszak do 60 proc. wydatków państwa idzie na sektor obronny) – w efekcie możemy mówić o poważnym kryzysie, który już trwa, a którego najpoważniejsze skutki czają się na horyzoncie.
A przecież są jeszcze realia „państwa z dykty” – byle jaka infrastruktura, równie byle jak konserwowana, a ostatnio – bo specoperacja! – w ogóle niedoglądana. Drogi, mosty, sieci przesyłowe, wodociągi, fabryki, obiekty użyteczności publicznej. To taki kraj, z taką armia i z takim zapleczem, prowadzi dziś wojnę z Ukrainą. Fakt, iż obecnie ma inicjatywę, nie wynika z jego siły, a ze słabości przeciwnika. Relatywnej słabości, bo gdyby rzeczywista asymetria była większa, już dawno „byłoby pozamiatane”.
Nakarmić rosyjski imperializm. Wojna Rosji w Ukrainie a Donald Trump
I tak dochodzimy do nowego prezydenta USA. Trump może Putinowi i Rosjanom (albo tylko Rosjanom, ale Putin to wykorzysta) dać złudzenie siły i sprawczości. Tak się stanie, jeśli Stany Zjednoczone porzucą Ukrainę, a potem odpuszczą sobie Europę. Porzucą, czyli przymuszą Kijów do zawarcia pokoju na warunkach bardziej komfortowych dla Kremla.
Na przykład takich, że Ukraina nie tylko godzi się na status quo, ale i wycofuje z objętych roszczeniami obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Co nadal będzie moskiewską porażką (bo Rosja chciała więcej), zarazem mając postać na tyle poważnej zmiany granic, że da się ją sprzedać jako rosyjski sukces.
– A niech sobie Rosjanie tym złudzeniem sukcesu żyją – mógłby rzec ktoś. No nie. Iluzje i wyobrażenia wpływają na nasze życie. Jako socjolog tak właśnie postrzegam funkcje kultów religijnych. Bogów nikt nie widział, ich istnienie przyjmuje się na wiarę, a ta przenika wszelkie aspekty naszej codzienności.
Porządkuje je, ma moc tworzenia wspólnot, instytucji, kodeksów, moralności. Jednoczy, ale i niszczy, objawiając się religijnymi wojnami i prześladowaniami. Podobnie działają rozmaite ideologie – nawet najbardziej oderwane od rzeczywistości potrafią wykreować sprawny organizacyjnie reżim. A ten może okazać się toksyczny w relacjach z innymi wspólnotami.
No więc jeśli Rosjanie uwierzą w opowieść o spektakularnym zwycięstwie w Ukrainie, nakarmią nią swój imperializm, nie tylko mogą uznać, że było warto. Mogą poczuć chęć na więcej.
I tu znów wracamy do Trumpa – prezydent nie wypisze USA z NATO, nie ma takich uprawnień. Lecz może wycofać wojska z Europy, a Sojusz sparaliżować decyzyjną obstrukcją. Te lęki nie biorą się z niczego, a z trumpowych deklaracji i z doświadczenia jego pierwszej prezydentury, kiedy dramatycznie ograniczył amerykańską obecność wojskową na kontynencie.
Co, jeśli znów to zrobi? Jeśli osłabi NATO? Wcześniej da Rosjanom poczucie siły, pomagając zakończyć wojnę na bardziej moskiewskich warunkach?
Wojna Rosji w Ukrainie. Przewrotność i złośliwość losu
Proszę sobie przypomnieć, na jakich warunkach Rosja weszła w konflikt w 2022 roku? Decyzja o agresji oparta była o trzy przekonania: o własnej sile, o słabości Ukrainy i o słabości Zachodu, przede wszystkim Ameryki. To ostatnie miało zostać zweryfikowane latem 2021 roku, kiedy siły USA w popłochu wycofały się z Afganistanu. „Takie Stany nam nie przeszkodzą” – uznano na Kremlu. To i pozostałe dwa założenia okazały się złudzeniami.
Ale Putin nie musi ulegać iluzjom, może mieć rzetelne rozeznanie sytuacji. W tym przypadku świadomość, że wojna w Ukrainie przetrąciła kręgosłup jego armii. Mógłby zatem nic nie robić, ale kryzysy, jakie zafundował Rosji, prędzej czy później „wybuchną mu w twarz”, wywołają fale społecznego niezadowolenia, pewnie i buntu.
Lepiej „uciec do przodu”, wejść w kolejną „zwycięską wojnę”. Obywatele Rosji są na takie bodźce podatni – powiedzą sobie: – Biedujemy, ale znów kogoś pobiliśmy!. Agresją skompensują niedostatki. W którymś momencie rzeczywistość dobierze im się do skóry, ale Putin nie potrzebuje dekad. Jest starcem, zostało mu kilkanaście lat życia. Trump może dać mu komfort na najbliższe cztery.
I znów ktoś może rzec: – Pal licho, przecież Polski nie zaatakują. No nie, na to Rosja jest „za krótka”. Ale Putin może obrać za cel Gruzję czy Mołdawię, w najgorszym razie któreś z państw nadbałtyckich. Zagrać va banque, przekonany, że „Trump nie kiwnie palcem”. Kiwnie czy nie, przekonamy się po fakcie. Gdy kolejny kraj dotkną „rakietowe dobrodziejstwa” ruskiego miru, gdy – w najgorszym dla Polski scenariuszu – formalnie spełnione zostaną warunki, byśmy jako państwo poszli na wojnę. Takie mogą być skutki trumpowskiej dezynwoltury.
Dobrze więc, by kolejny prezydent USA miał świadomość rosyjskich słabości i skutków ich niedostrzegania. A już poza wszystkim innym, byłoby wyjątkową przewrotnością i złośliwością losu przymuszać Ukrainę do poddania się woli tak poharatanego wroga…