Partie demokracji liberalnej muszą się czuć nieskuteczne. Zazwyczaj boją się przekroczyć demokratyczne reguły, które same sobie narzucają. A tego nie boją się przecież robić populiści. Nie bał się Orban zrobić z państwa swojego dominium, upartyjniając co się tylko da i de facto zabijając w nim demokratyczny porządek prawny, pozostawiając z klasycznej demokracji tylko wybory (a i przy nich majstruje). 

Nie bał się PiS pójść w jego ślady (choć, trzeba też to powiedzieć, pierwsze przy Trybunale Konstytucyjnym próbowało majstrować PO, co zresztą odnotowała prasa, w tym ta uznawana za antypopulistyczną). Nie boi się tego samego już od dawna robić Aleksandar Vucić w Serbii, który system węgierski podniósł do potęgi, nie będąc związanym unijnymi prawami. 

Owszem, dobre polityczne obyczaje psują w Europie Środkowej wszyscy, od tych, którzy myślą o sobie jako o liberalnych demokratach po tych, którzy uważają się za demokratów nieliberalnych, ale to ci drudzy idą o krok dalej, nie kryjąc nawet, że to robią: upartyjniając publiczne telewizje czy instytucje publiczne, robią to w swym pełnym majestacie, z otwartymi przyłbicami. Przejmują, słowem, państwo. Jak Orban, Vucić, Erdogan, długo by wymieniać. 

Byłby wśród tej ekipy i Kaczyński, ale miał nieszczęście rządzić Polską, która każdemu rządzącemu zawsze wymknie się z rąk jak sen-mara. Szczególnie gdy się ją próbuje mocniej chwycić.

Donald Trump strzela dekretami jak kowboj

Nie chcę, oczywiście, mówić, że demokraci powinni robić to samo co populiści, żeby być skutecznymi i mieć poczucie sprawności. Muszą się jakoś, w końcu, od tych populistów odróżniać in plus. Przynajmniej jeśli chodzi o podejście do systemu demokratycznego. Twierdzę jedynie, że ich oponenci polityczni nie mają takich oporów. I są bardziej skuteczni. Donald Trump od czasu objęcia urzędu strzela naokoło rozporządzeniami wykonawczymi jak dziki kowboj. A trzeba wziąć pod uwagę, że w amerykańskiej kulturze politycznej rozporządzeń używa się wyjątkowo, jak w Polsce Dzwonu Zygmunta. A to dopiero przecież początek.  

Populiści, żeby czuć się hiperoptymistycznymi panami świata na endorfinowym haju niczym wyjące wilki z Wall Street potrzebują, jak się wydaje, mniej niż uważający się za bardziej odpowiedzialnych demokraci. Niespecjalnie przejmują się sprawą ocieplenia klimatu, nawet jeśli przyjmują do wiadomości ustalenia naukowców. Na migrację mają proste sposoby i niuanse związane z prawami człowieka czy w ogóle kwestiami etycznymi i moralnymi ich – jako ludzi często głęboko wierzących – niewiele interesują. 

A przede wszystkim – nie boją się pochodu populistów, bo sami nimi są. Nie boją się powrotu faszyzmu, bo sami, jak ostatnio Elon Musk, co najmniej bawią się jego konwencją. Bo mogą. Nie boją się, że populizm wyniesie na szczyt świata jakiegoś wariata, który zacznie domagać się cesji terytorialnych od sąsiednich krajów – bo jakoś nie. Bo mają do swojego polityczne wilczego stada większe zaufanie, niż wilki pozostające poza rzeczonym stadem. 

Słowem – populiści w tańcu się nie powstrzymują przed niczym. Pokazują zęby, śmieszą, tumanią, straszą i jeszcze się z tego cieszą, że słychać wycie i że znakomicie. Ba, często jest tak, że niepostrzeżenie z tych narodowo-konserwatywnych, dążących do autokracji samozwańczych ludowych królów wyrastają dyktatorzy pełną gębą, którzy potem napadają na sąsiednie kraje (Putin) czy pomagają im w tym (Łukaszenka).

Ustalmy, co wolno, a czego nie

Czasem jednak jakaś część liberalno-demokratycznego świata w takiego nieprzewidywalnego populistę uderzy. Jak, na przykład, w Rumunii, gdzie Trybunał Konstytucyjny unieważnił pierwszą turę wyborów, którą wygrał niespodziewanie podziwiający Putina i wyznający przeróżne spiskowe teorie, antyzachodni populista Calin Georgescu. Trybunał zarzucił mu manipulacje przy kampanii, niejasne pochodzenie środków na jej prowadzenie oraz nie wykluczył mataczenia obcego państwa w tych wyborach. 

Podniosły się, również po demokratycznej stronie, głosy krytyki: jakże to? Podważać wynik wyborów?  

Na ulice wyszła jednak wyłącznie prawica. A poparcie dla kandydata, przez którego wybory unieważniono – podniosło się do około 50 proc. A jeszcze bardziej wzrosło poparcie dla polityki nacjonalistycznej. Jeśli Georgescu ponownie stanie w szranki w powtórzonych wyborach – zwycięstwo ma w kieszeni. Partiom dawnego mainstreamu politycznego natomiast poparcie spada. 

Sam mam wątpliwości, czy Trybunał Konstytucyjny zrobił właściwie. Ale zastanawiam się – nadal mając wątpliwości – czy jeśli powiedziało się A, nie należy powiedzieć i B. Czy jeśli ktoś raz naruszył zasady polityczne zasady, nie powinien być z gry politycznej, przynajmniej przez jakiś czas, wykluczony. Być może razem ze środowiskiem, które udzieliło mu poparcia. 

Jeśli mainstream traci poparcie – niech się tworzą nowe byty polityczne. Ale niech działają w ramach tego, co jest duchem i istotą demokracji, a nie jej trollingiem albo środkiem do objęcia władzy i tej demokracji skasowania. Jasne, pojawią się teraz pytania o definicje, kategorie tego, co w polityce wolno, a czego nie. Może to jest właśnie czas na to, żeby to ustalić? Czysto technicznie? Żeby tego właśnie dotyczyły narodowe – i ponadnarodowe – debaty polityczne? Od obecnego prawa do obecnego lewa? 

W końcu nominalnie wszyscy się zgadzamy co do rudymentów. W Polsce tak PiS jak i PO zarzucają sobie wzajemnie przejmowanie niezależnych nominalnie państwowych instytucji, i choć obie partie to robią (choć nie w tej samej skali), to można, na przykład, ustalić, że przejmowanie takie jest złe. I wytyczyć katalog wartości nienaruszalnych i oddzielić go od takich, o które może toczyć się demokratyczna polityczna walka.

To znaczy – zrobić to jeszcze raz. Bo przecież to właśnie określają nasze narodowe konstytucje, karty organizacji międzynarodowych, do których należymy i tak dalej. Ale może, po prostu, takie rzeczy trzeba odświeżać. Tak, żeby całe polityczne spektrum czuło się za to odpowiedzialne.

Udział
© 2025 Wiadomości. Wszelkie prawa zastrzeżone.